[fusion_builder_container hundred_percent=”no” equal_height_columns=”no” menu_anchor=”” hide_on_mobile=”small-visibility,medium-visibility,large-visibility” class=”” id=”” background_color=”” background_image=”” background_position=”center center” background_repeat=”no-repeat” fade=”no” background_parallax=”none” parallax_speed=”0.3″ video_mp4=”” video_webm=”” video_ogv=”” video_url=”” video_aspect_ratio=”16:9″ video_loop=”yes” video_mute=”yes” overlay_color=”” video_preview_image=”” border_size=”” border_color=”” border_style=”solid” padding_top=”” padding_bottom=”” padding_left=”” padding_right=””][fusion_builder_row][fusion_builder_column type=”1_1″ layout=”1_1″ background_position=”left top” background_color=”” border_size=”” border_color=”” border_style=”solid” border_position=”all” spacing=”yes” background_image=”” background_repeat=”no-repeat” padding_top=”” padding_right=”” padding_bottom=”” padding_left=”” margin_top=”0px” margin_bottom=”0px” class=”” id=”” animation_type=”” animation_speed=”0.3″ animation_direction=”left” hide_on_mobile=”small-visibility,medium-visibility,large-visibility” center_content=”no” last=”no” min_height=”” hover_type=”none” link=””][fusion_text columns=”” column_min_width=”” column_spacing=”” rule_style=”default” rule_size=”” rule_color=”” hide_on_mobile=”small-visibility,medium-visibility,large-visibility” class=”” id=”” animation_type=”” animation_direction=”left” animation_speed=”0.3″ animation_offset=””]
Chris Holder po 14 latach startów z aniołem na piersi opuścił szeregi toruńskiego klubu. Początki tego zawodnika w Grodzie Kopernika były imponujące, ale potem pojawiły się problemy, które znacząco osłabiły jego skuteczność. Pomimo kolejnych szans na odbudowę i ogromnej wiary w jego umiejętności, progresu nie było widać. Ostatnie słabsze sezony w połączeniu z wysokimi aspiracjami Apatora doprowadziły do tego, że w 2022 roku zabrakło dla niego miejsca w zespole z Torunia. Teraz Australijczyk będzie próbował nabierać rozpędu w barwach tegorocznego beniaminka PGE Ekstraligi, Arged Malesy Ostrów. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, że na zawsze pozostanie ważnym elementem najnowszej historii toruńskiego żużla i będzie zajmował szczególne miejsce w sercach kibiców anielskiej drużyny.
Chris Holder trafił do Torunia przed sezonem 2008. W tamtym momencie miał przed sobą ostatni rok startów na pozycji juniora. To był jednocześnie jego drugi sezon w polskiej lidze. Wcześniej ścigał się we Wrocławiu, pod okiem cenionego szkoleniowca Marka Cieślaka i swojego utytułowanego rodaka, Jasona Crumpa. W klubie ze stolicy Dolnego Śląska nikt raczej nie spodziewał się, że Australijczyk może odejść, ale toruńscy włodarze ostatecznie zdołali namówić go na zmianę otoczenia.
– Potrzebowaliśmy wzmocnienia na pozycji juniorskiej, ponieważ nasz dotychczasowy bardzo dobry młodzieżowiec Karol Ząbik osiągnął wiek seniora. W tamtym czasie regulamin dopuszczał starty zagranicznego zawodnika na jednej z pozycji juniorskich, więc Chris wydawał się idealnym kandydatem do wypełnienia luki, która pojawiła się w naszym składzie. My uważnie go obserwowaliśmy. Widzieliśmy, że dysponuje sporym potencjałem i może być wartością dodaną dla zespołu. Negocjacje poszły nam sprawnie i Chris wylądował u nas. Mam wrażenie, że Wrocław nie był jakoś strasznie zdeterminowany, żeby go zatrzymać – tłumaczy Jacek Gajewski, który był wówczas menadżerem toruńskiej drużyny.
– Chris był młody, zdolny i niezwykle utalentowany. Przyglądałem się mu od kiedy tylko pojawił się w Polsce. Przyznam, że strasznie imponował mi swoją walecznością. Takich zawodników szukaliśmy. Na szczęście udało się przekonać go, że Toruń będzie dla niego idealnym miejscem do rozwoju – dodaje Wojciech Stępniewski, obecny Prezes żużlowej PGE Ekstraligi, a w tamtym czasie prezes klubu z Grodu Kopernika.
„Na początku trzeba było mu pomóc praktycznie w każdym aspekcie”
Okazuje się, że ważną rolę w sprowadzeniu Holdera do Torunia odegrał też jego starszy rodak Ryan Sullivan, który wówczas był zawodnikiem toruńskiego klubu. – Jak Chris miał jakieś zawody niezwiązane z polską ligą, to Ryan często mu pomagał. Polegało to na tym, że pożyczał mu silniki i dawał do dyspozycji swoich mechaników. Wiadomo, że takiemu młokosowi nie było łatwo funkcjonować w obcym dla niego świecie, bo nie wszystko miał od razu poukładane. To normalne, że starszy rodak starał się go wesprzeć. W tym czasie wiele opowiadał mu o toruńskim klubie. Dla Chrisa to było wiarygodne, bo Ryan dobrze znał nasze środowisko i wiedział o nim wszystko, co potrzeba. Ja z reguły im towarzyszyłem, więc też łapałem kontakt z Chrisem. On widział, że my się nim interesujemy i chcemy dla niego jak najlepiej, więc dał się namówić na transfer – wyjaśnia Gajewski.
Jak wszystkie formalności zostały już dopięte, to Sullivan poczuł się jeszcze bardziej odpowiedzialny za swojego młodszego rodaka i pomagał mu wejść do nowego otoczenia. Stępniewski przyznaje, że na początku Holderowi trzeba było pomóc praktycznie w każdym aspekcie, ale to się opłaciło, bo zawodnik szybko wrósł w toruńskie środowisko i dobrze się przyjął. A na czym dokładnie polegała ta pomoc? – Chodziło o kwestie organizacyjne i sprzętowe. Musieliśmy nad tym trochę popracować, żeby wszystko odpowiednio działało. Pomogliśmy mu opanować logistykę i znaleźć dobrych mechaników, którzy zajmą się jego motocyklami. Chcieliśmy odciążyć go w niektórych tematach, żeby nie wszystko spoczywało na jego barkach. Zamierzaliśmy stworzyć mu takie warunki, w których jeszcze bardziej wyzwoli swój potencjał – zdradza Gajewski.
„Rzadko się zdarza, żeby ktoś w ciągu roku zrobił taki progres”
Wygląda na to, że wszystkie formy wsparcia przyniosły piorunujące efekty. Holder już w pierwszym roku startów dla toruńskiego klubu pokazał się z bardzo dobrej strony i udowodnił, że jego transfer był strzałem w dziesiątkę. Na koniec rozgrywek mógł pochwalić się średnią 2,107 punktu na bieg. To była poprawa niemalże o pół punktu w porównaniu do wcześniejszego sezonu we Wrocławiu. Na dodatek już na dzień dobry wywalczył razem z kolegami Drużynowe Mistrzostwo Polski. Jak się później okazało, to był jego pierwszy i jedyny złoty medal zdobyty z toruńskim zespołem.
– Chyba nie do końca spodziewałem się, że może być tak dobrze. Rzadko się zdarza, żeby ktoś w ciągu roku zrobił taki progres. Jego średnia bardzo mocno poszybowała w górę. Można powiedzieć, że Chris okazał się jednym z najważniejszych ogniw tamtej mistrzowskiej drużyny i świetnie wywiązał się ze swojego zadania. Wiele osób zastanawiało się jak on sobie poradzi w tych decydujących spotkaniach, kiedy pojawi się dodatkowa presja i dojdą stadiony wypełnione po brzegi, ale okazało się, że nie robiło mu to żadnego problemu. Dla mnie jako menadżera posiadanie takiego zawodnika w składzie stanowiło spory komfort. Wiedziałem, że taktycznie mogę wykorzystać go w różnych sytuacjach i zawsze będę mógł na niego liczyć – wspomina Gajewski. Tamten sezon na pewno szczególnie zapisał się w pamięci Chrisa, ponieważ poza drużynowym mistrzostwem w Polsce, zdobył też mistrzostwa ze swoimi klubami w Anglii i Szwecji.
„Niektórzy próbowali wyciągnąć go z Torunia”
Po przejściu w wiek seniora Holder nie spuścił z tonu. W kolejnych sezonach nadal był jednym z motorów napędowych toruńskiej drużyny, z którą nie zamierzał się rozstawać. Pomimo tego, że swoją świetną jazdą wzbudzał zainteresowanie innych zespołów i zapewne mógł liczyć na wiele ciekawych propozycji, to nie miał ochoty na jakąkolwiek zmianę. – Niektórzy próbowali wyciągnąć go z Torunia. Dużo klubów chciało z nim rozmawiać. To my go jednak ukształtowaliśmy. Daliśmy mu praktycznie wszystko, co było potrzebne do rozwoju i on to doceniał – zdradza Stępniewski.
– Chris okazał się człowiekiem, który niespecjalnie lubił zmiany. Wiadomo, że miał inne propozycje, ale jego to za bardzo nie interesowało. Wydaje się, że w Toruniu znalazł dla siebie dobre miejsce. Było widać, że zadomowił się w klubie i naszym mieście. Wokół siebie miał mnóstwo fajnych ludzi i pasowały mu takie warunki. Wiedział czego może spodziewać się po klubie. Zobaczył, że wszystko funkcjonuje tam profesjonalnie i nie ma żadnych opóźnień w płatnościach. W momencie, kiedy jego wartość sportowa rosła, to oferowany mu kontrakt również szedł w górę. Był doceniany za swoją pracę i odpowiednio wynagradzany, więc nie miał powodu, żeby się gdzieś ruszać. Zawsze bardzo szybko dochodził do porozumienia z włodarzami i wszystko było wiadomo. To nie było tak jak z niektórymi zawodnikami, którzy przeciągają rozmowy, bywają nieuchwytni i prowadzą jakąś grę. Chris nigdy nie robił tak, że kładł na stole propozycję z innego klubu i czekał na podbicie stawki. W jego przypadku raczej nie było zagrożenia, że trzeba będzie się z kimś o niego licytować – dopowiada Gajewski.
„Za dużo nie kombinował, tylko wsiadał na motocykl i jechał”
Tak leciał rok za rokiem, a Australijczyk powoli stawał się coraz ważniejszą postacią dla toruńskiego żużla. Swoją skuteczną i niezwykle widowiskową jazdą błyskawicznie podbijał serca coraz większej liczby kibiców. – Chris rozwijał się bardzo szybko i strasznie nam tym imponował. Nie brakowało mu odwagi i przebojem wdzierał się do żużlowej elity. Dla niego nie było rzeczy nie do zrobienia. Oczywiście sportowo wymagał oszlifowania w naszym kraju i wejścia w profesjonalny żużel, ale on chciał się uczyć. Bardzo chętnie przyjmował każdą dobrą radę i szybko robił z niej użytek – ocenia Stępniewski.
– Myślę, że wiele rzeczy składało się na jego dobrą postawę. Mam wrażenie, że on wtedy bawił się żużlem. Nie traktował tego w kategoriach zawodu czy profesji, tylko jako źródło przyjemności. Za dużo nie kombinował, tylko wsiadał na motocykl i jechał. To była jego natura. Był zdeterminowany i nie miewał momentów zawahania. Dużą rolę odgrywały też kwestie sprzętowe. W żużlu jest tak, że trzeba w odpowiednim momencie znaleźć się u odpowiedniego tunera. Chris wtedy miał to szczęście, że trafił do Petera Johnsa, który przez długi czas dominował na rynku. Peter poświęcał mu dużo uwagi. Chris zajmował wysokie miejsce w jego hierarchii, dlatego miał silniki, które dobrze go niosły. Jego sprzęt stał wówczas na naprawdę wysokim poziomie. W naszym klubie szybko stało się jasne, że Chris nie jest dla nas zawodnikiem uzupełniającym skład, tylko jednym z liderów – analizuje Gajewski.
„Nie był samolubem zapatrzonym w czubek własnego nosa”
– Nie da się ukryć, że Chris trafił w Toruniu na kilka wyrazistych osobowości, ale potrafił się odnaleźć. Szybko łapał kontakt z pozostałymi zawodnikami i pracownikami klubu. Nie miał żadnych trudności, żeby ze wszystkimi się porozumieć. Był widoczną częścią zespołu, jednakże nigdy nie narzucał nikomu swojego zdania. Nie miał zapędów, żeby dowodzić całym stadem i ustawiać je pod siebie. Nigdy nie był też konfliktowy. Nie tworzył żadnych niepotrzebnych napięć i nie wywoływał awantur. Na torze i poza torem nie był samolubem zapatrzonym w czubek własnego nosa. Dla niego liczył się interes drużyny, dlatego został bardzo dobrze przyjęty. Niektórzy pilnują przede wszystkim swoich punktów, ale z nim było inaczej. Zawsze myślał o koledze z pary. Jak tylko była taka możliwość, to potrafił pojechać zespołowo, poczekać na swojego partnera, czy wypracować mu sytuację, dzięki której mógł poprawić swoją pozycję. Nie miał problemów z przydzielanymi numerami startowymi czy wyborem pól na biegi nominowane. Nie robiło mu różnicy z kim będzie jechał – ocenia Gajewski, pytany o to, jak Holder funkcjonował w toruńskim zespole w tych początkowych i najlepszych dla siebie latach.
– Jego atutem było to, że bardzo dobrze radził sobie w trudnych i decydujących momentach meczów. Nigdy nie wpadał w panikę. Stres również go nie paraliżował. Można było odnieść wrażenie, że im większa była stawka, im większe obciążenie spoczywało na jego barkach, tym lepiej mu szło. Wszystko co robił dla drużyny sprawiało, że był akceptowany i stopniowo umacniał swoją pozycję. Dla mnie to był jeden z tych zawodników, z którym pracowało się naprawdę łatwo i przyjemnie – kontynuuje nasz rozmówca.
– Chris okazał się bardzo wyluzowany i otwarty. Szybko wpasował się w klimat naszego miasta i klubu. Na każdym kroku był uśmiechnięty i przebojowy, a że czasem ekscentryczny? Takie uroki młodości. Pamiętam, że wielokrotnie byłem zaskoczony jego australijską mentalnością i podejściem pełnym luzu, ale wiedziałem, że to jest u niego naturalne i wynika z jego pochodzenia. Śmiało mogę powiedzieć, że współpraca z nim to była przyjemność – opisuje Holdera Stępniewski, który miał go pod swoimi skrzydłami do 2012 roku, czyli do momentu, kiedy przestał pełnić funkcję prezesa klubu.
„Był bardzo otwarty i pozytywnie nastawiony do świata”
Pozytywnie na temat Chrisa wypowiadają się także toruńscy wychowankowie, którzy przez wiele lat byli razem z nim w drużynie i mieli okazję dobrze go poznać. W każdej wypowiedzi przewijają się pochwały dla jego komunikatywności oraz pracy zespołowej.
– O Chrisie mogę wypowiadać się wyłącznie w samych superlatywach. Od samego początku był bardzo otwarty i pozytywnie nastawiony do świata. Nie potrzeba było dużo czasu, żeby się z nim zakolegować. Na co dzień dobrze się dogadywaliśmy i nadawaliśmy na tych samych falach. Jeżeli ktoś zwrócił się do niego z pytaniem, to zawsze mógł liczyć na odpowiedź. Bardzo ceniłem sobie jego szczerość. Po biegach czasami zdarzały się jakieś dyskusje na gorąco, ale nigdy nie było między nami żadnych kłótni i konfliktów. Chris był bardzo dobrym kompanem do jazdy w parze. Na torze mieliśmy do siebie zaufanie i wzajemnie sobie nie przeszkadzaliśmy, dlatego dobrze nam to wychodziło. Mam mnóstwo fajnych wspomnień związanych z Chrisem. Przez lata wiele się działo, ale wolałbym, żeby to zostało między nami (śmiech) – mówi Adrian Miedziński, który w sumie przez 12 sezonów jeździł w toruńskiej drużynie u boku Holdera.
– Chris miał w sobie australijski luz. Okazał się bardzo bezpośrednim, ale życzliwym chłopakiem. Nie było żadnych problemów, żeby złapać z nim kontakt. Bardzo lubiłem jeździć z nim w parze, bo dobrze się rozumieliśmy. Na torze zawsze starał się pomóc. Był w stanie wesprzeć kolegę nawet kosztem swojego wyniku. Dla naszego zespołu stanowił bardzo przydatne ogniwo. Od najmłodszych lat dysponował sporym doświadczeniem wyniesionym z różnych torów. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek mieli jakąś konfliktową sytuację. On generalnie był bardzo ugodowy. Przez lata nazbierało się sporo anegdotek z jego udziałem, ale niektórych chyba nie powinno się publicznie przywoływać (śmiech) – słyszymy od Roberta Kościechy, który startował z Holderem na przestrzeni dwóch jego pierwszych sezonów w Toruniu.
– Z Chrisem zawsze się dogadywaliśmy. Podobnie patrzyliśmy na różne tematy, więc wszystko fajnie się zazębiało. Ja widzę tylko same plusy wynikające z tej znajomości. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek poróżnił nas jakiś konflikt. Chris należał do tych zawodników, z którymi parowa jazda to była czysta przyjemność. On zawsze spojrzał na kolegę i nigdy nie przeszkadzał. Było wiadomo, że jak tylko nadarzy się okazja, to na pewno pomoże. Wielokrotnie miałem wrażenie, że to jest taki młodszy Greg Hancock. W parku maszyn nigdy nie kłócił się o pola startowe. W takich tematach był bardzo elastyczny. Z jego strony nie było żadnych fałszywych zamysłów, czy dziwnych ruchów. Na każdym kroku był szczery i gotowy do tego, żeby wyciągnąć pomocną dłoń – dodaje Paweł Przedpełski, który występował razem z Holderem w Toruniu od końcówki sezonu 2012, z dwuletnią przerwą na starty w Częstochowie.
„Każdy z nas przechodził bardziej lub mniej burzliwe lata”
Widać zatem, że od samego początku obecności w Toruniu Chris czarował wszystkich swoim żużlowym kunsztem i przyjazną osobowością, ale trzeba powiedzieć, że miał też co nieco za uszami. Szczególnie po dołączeniu do drużyny trochę młodszego od niego Australijczyka Darcy’ego Warda głośno było o ich młodzieńczych wybrykach i imprezowym stylu życia. – Nie zaprzeczam, że obaj Australijczycy szybko weszli w klimat tak zwanego studenckiego Torunia – śmieje się Stępniewski, który momentami nie miał łatwo z niesfornymi „Kangurami” i musiał przeprowadzać z nimi niejedną rozmowę wychowawczą. – Nie ma sensu do tego wracać – puszcza do nas oko nasz rozmówca. W 2011 roku włodarze toruńskiego klubu zdecydowali się nawet rozdzielić przebojowych Australijczyków, aby nabrali nieco ogłady i nie mieli tylu okazji do wspólnej zabawy. Holder został wtedy w Toruniu, a jego rodak udał się na wypożyczenie do pierwszoligowej drużyny z Gdańska.
– Chris znalazł kompana, z którym nadawał na tych samych falach. Wtedy to byli młodzi chłopacy, przed którymi otwierał się wielki świat. To była duża zmiana w porównaniu do tego, z czym mieli do czynienia wcześniej. Nie dziwota, że ulegli pewnym pokusom i dali się ponieść fantazji. Wiadomo, że czasami zachowywali się w nieprzemyślany i mało odpowiedzialny sposób, ale tak naprawdę to nie było nic nadzwyczajnego. Każdy z nas przechodził bardziej lub mniej burzliwe lata. Nie da się jednak ukryć, że u nich w pewnym momencie to trochę za bardzo wzięło górę i zdominowało ich życie. Mam wrażenie, że chwilami gubili gdzieś swoje cele sportowe oraz determinację, żeby jechać coraz lepiej i dobijać do czołówki. To co powinno być u nich na pierwszym miejscu, zeszło na nieco dalszy plan. To trochę ich wyhamowało i znalazło odzwierciedlenie na torze. Na szczęście to nie było nic takiego, z czego nie dałoby się wyjść. Teraz można postrzegać to jako chwilowe błędy młodości. Po czasie przyszło opamiętanie. Widocznie doszło do nich, że jeżeli pójdą w tę stronę, to nic wielkiego nie osiągną w żużlu i zmarnują swoje talenty. Najważniejsze, że samodzielnie przemyśleli pewne rzeczy i wyciągnęli właściwe wnioski. Żadne tłumaczenia nie przyniosłyby skutku, gdyby oni sami nie zrozumieli, że muszą się zmienić – opowiada Gajewski.
„Miał predyspozycje i umiejętności, żeby zostać Mistrzem”
Nieco bardziej rozrywkowy tryb życia odbił się trochę na wynikach Holdera w 2010 roku, ale potem Australijczyk rzeczywiście zawrócił z niewłaściwej drogi i powrócił do punktowania na znacznie wyższym poziomie. W 2012 roku sięgnął po swój największy indywidualny sukces, zostając Mistrzem Świata. Wcześniejsze dwa sezony w Grand Prix kończył w środku stawki, więc taki nagły wyskok formy był dla wszystkich sporym zaskoczeniem. Wiele osób twierdzi, że skrzydeł dodawały mu narodziny syna. Zdobycie złotego medalu przypieczętował podczas ostatniej rundy rozgrywanej na jego domowym toruńskim stadionie, gdzie mógł liczyć na wsparcie tysięcy przyjaznych mu kibiców. Dla niego jeszcze ważniejsze było jednak to, że w tamtym momencie miał obok siebie rodzinę i najbliższe mu osoby. Wielokrotnie podkreślał to w późniejszych rozmowach. Sukces wywalczony w takich okolicznościach musiał smakować wyśmienicie.
– Nie ma co ukrywać, że była to pewnego rodzaju niespodzianka. Chris na pewno miał predyspozycje i umiejętności, żeby zostać Mistrzem Świata, ale wydaje się, że niektórzy zawodnicy znajdowali się na nieco wyższym poziomie niż on. Najlepszym przykładem jest Nicki Pedersen, z którym do samego końca toczył zacięty pojedynek o złoto. Trzeba sobie powiedzieć, że Chris nie znajdował się na topie pod każdym względem, ale otworzyła się przed nim szansa, którą zdołał wykorzystać. Wtedy wszystko mu przypasowało. Był wszechstronny i radził sobie na każdym torze. Nie miało dla niego znaczenia czy nawierzchnia była twarda, przyczepna, dziurawa czy zmoczona przez opady deszczu. Dobrze zbierał się spod taśmy i sprawiał wrażenie, jakby wszystko przychodziło mu swobodnie. Zostawił w tyle zawodników, którzy na pierwszy rzut oka byli kilka kroków przed nim. Pomocny na pewno okazał się jego talent. Do tego doszła silna psychika, bo jednak wytrzymał tę niełatwą rywalizację, z którą nigdy wcześniej nie miał do czynienia – ocenia Gajewski.
W podobnym tonie wypowiada się też Stępniewski. – Chris na pewno zasłużył na złoto, ale nie da się ukryć, że w tamtym czasie było wielu innych faworytów. On jednak potrafił ich zaskoczyć i wykorzystać swoją szansę. Mam wrażenie, że ten tytuł był wynikiem połączenia w jedną całość jego talentu, dobrego sprzętu i brawury – słyszymy od naszego rozmówcy.
„Jego pewność siebie na pewno została porządnie zachwiana”
Wydawało się, że Chris właśnie wjeżdża na żużlowe salony, a najlepsze lata kariery – pomimo już i tak bardzo dobrych wcześniejszych sezonów – ma dopiero przed sobą. Słowa te znajdowały zresztą odzwierciedlenie w rzeczywistości. Po wywalczeniu Mistrzostwa Świata Holder na pewno nie poczuł się nasycony i wciąż miał motywację do jazdy na wysokim poziomie. W sezonie 2013 nadal pokazywał się z bardzo dobrej strony w barwach toruńskiego klubu, a poza tym w dalszym ciągu był w czołówce klasyfikacji generalnej cyklu Grand Prix. Wszystko szło zgodnie z planem i wyglądało kapitalnie… do czasu lipcowego upadku w angielskim Coventry. W jego wyniku Australijczyk doznał złamania biodra, kości ramienia oraz śródstopia i był zmuszony do przedwczesnego zakończenia sezonu. Zamiast walczyć o kolejne cenne trofea, a potem w pełni cieszyć się przerwą międzysezonową, został skazany na długą i wyczerpującą rehabilitację.
W Toruniu wszyscy zdawali sobie sprawę, że po kontuzji Holderowi nie będzie łatwo się pozbierać, ale nikt nie zamierzał go skreślać. Do dobrego żużla miał wracać w doskonale mu znanym toruńskim środowisku. Okazało się jednak, że to wymaga czasu. Dwa sezony tuż po kontuzji, czyli lata 2014-2015, nie były dla niego tak udane jak wcześniej. Oczywiście nie można powiedzieć, że drastycznie obniżył swój poziom i zawodził na całej linii, bo jednak kończył rozgrywki ze średnią w granicach 1,7-1,8 punktu na bieg, ale to już nie było to samo, co przed kontuzją. Dało się zauważyć, że wcześniejsze urazy trochę wybiły go z rytmu i odbijały się na jakości jego jazdy. Jakby tego było mało, w trakcie sezonu 2014 złamał jeszcze nadgarstek w lidze duńskiej i znowu musiał przez chwilę pauzować. To na pewno nie ułatwiło mu procesu odbudowy.
– Dało się zauważyć, że Chris dźwiga bagaż wcześniejszych wydarzeń. Na torze on zawsze był rozsądnym żużlowcem. Nawet w tych młodzieńczych latach, kiedy miał w sobie znacznie więcej fantazji, nie pchał się tam, gdzie nie powinien. Potrafił kalkulować i myśleć podczas jazdy. Do czasu wypadku to nie był zawodnik, który często się przewracał i łapał jakieś urazy. Kiedy jednak w końcu przyszło mu stanąć w obliczu poważnej kontuzji, to jego pewność siebie na pewno została porządnie zachwiana – komentuje Gajewski, który w 2015 roku wrócił po kilkuletniej przerwie do Torunia w roli menadżera i znowu miał okazję blisko współpracować z Australijczykiem.
„Jeżeli komuś bliskiemu dzieje się taka krzywda, to nie sposób wyrzucić coś takiego z głowy”
Nie dość, że w tamtym czasie Chris zmagał się z problemami wynikającymi z kontuzji i musiał walczyć o powrót do dawnej formy, to jeszcze na dodatek pod koniec sezonu 2015 poważny wypadek przerwał karierę jego przyjaciela Darcy’ego Warda i posadził go na wózku inwalidzkim. Cała ta sytuacja również odcisnęła na nim spore piętno.
– Kiedy to wszystko się stało, to siedzieliśmy w restauracji na naszej toruńskiej Motoarenie. Akurat byliśmy po ostatnim meczu rundy zasadniczej. Ward jeździł wtedy dla zespołu z Zielonej Góry. Jak dotarły do nas informacja o jego upadku, prawdopodobnym uszkodzeniu kręgosłupa i możliwym paraliżu, to Chris momentalnie zaczął organizować sobie transport do zielonogórskiego szpitala. Nie zastanawiał się nad tym ani minuty. Jak najszybciej chciał znaleźć się obok niego. Na drugi dzień miał mieć jakieś zawody w Anglii, ale wtedy wszystko inne zeszło na bok. Już sama jego reakcja pokazuje jak bardzo dotknęła go ta sytuacja. Jeżeli komuś bliskiemu dzieje się taka krzywda, to nie sposób wyrzucić coś takiego z głowy. W przypadku Chrisa nie chodziło już nawet o poczucie, że coś podobnego może przytrafić się również jemu. On po prostu chciał mu pomóc, ale nie bardzo miał jak. Dotarło do niego, że nie może za wiele zrobić, a to strasznie bolało i odbijało się na jego psychice. Chrisowi trudno było skupić się na innych rzeczach, bo jego myśli cały czas uciekały do Darcy’ego. Przez pewien okres żył głównie tym, co jemu się stało, a nie własnymi sprawami. Ward nie był mu obojętny, więc musiało minąć trochę czasu zanim się pozbierał. Dopiero jak zobaczył, że on zaczyna układać sobie życie na nowo, to było mu łatwiej się z tym oswoić – opowiada Gajewski.
„Chris pasował nam idealnie”
Pomimo świadomości, że Chris ma za sobą wiele trudnych przeżyć, które zostawiły w nim trwałe ślady i sprawiły, że zaczął prezentować się trochę słabiej, w Toruniu nie było pomysłu, żeby zrezygnować z jego usług. – Po sezonie 2014 zmienił się właściciel klubu i nie mieliśmy tak wielkiego budżetu, jak we wcześniejszych latach. Nie było nas stać na każdego zawodnika, którego byśmy chcieli, dlatego nie mogliśmy za bardzo wybierać. Tak naprawdę byliśmy skazani na niektórych żużlowców. Trzeba było to zaakceptować i jechać takim składem, jaki mieścił się w zasięgu naszych finansów. Pod tym względem Chris pasował nam idealnie. Nie był przesadnie drogi, a miał potencjał, żeby odwdzięczyć się całkiem niezłym wynikiem – tłumaczy Gajewski.
– Po sezonie 2015 mogliśmy natomiast pozwolić sobie na zakontraktowanie dwóch armat w postaci Martina Vaculika i Grega Hancocka. Jeżeli chodzi o trzeciego zagranicznego seniora, to musieliśmy wybrać pomiędzy przedłużeniem kontraktu z Jasonem Doylem lub Chrisem Holderem. Doyle miał dosyć duże wymagania finansowe, których nasz budżet mógłby już nie udźwignąć w związku z wcześniejszymi kontraktami Vacullika i Hancocka. Holder z kolei mieścił się w naszych możliwościach finansowych i nie ma co ukrywać, że lepiej pasował do tamtej drużyny. Pod względem sportowym wydawało się, że nie będzie wielkiej różnicy, bo rok wcześniej obaj mieli podobną średnią, zatem wybór raczej był oczywisty – dodaje nasz rozmówca.
„Jego forma znowu ustabilizowała się na wysokim poziomie”
Akurat w sezonie 2016 postawienie na Chrisa okazało się bardzo dobrą decyzją. Po dwóch przeciętnych sezonach Australijczyk znowu zaczął pokazywać się z dużo lepszej strony. W barwach toruńskiego klubu wykręcił średnią 2,132 punktu na bieg, a poza tym wrócił do czołówki cyklu Grand Prix i do samego końca walczył o medal Mistrzostw Świata. Ostatecznie zajął tam czwarte miejsce, ale do brązu zabrakło mu zaledwie dwóch punktów, a do srebra czterech. W tamtym momencie wydawało się, że Holder wreszcie odzyskuje dawny blask i najgorsze chwile ma już za sobą. – Po Chrisie było widać, że dojrzał. Przed laty raczej porządnie korzystał z uroków życia, natomiast wtedy podchodził do wszystkiego już znacznie poważniej – zauważa Kościecha, który w 2016 roku wrócił do swojej macierzystej drużyny w roli trenera młodzieży i po dosyć długiej przerwie znowu miał okazję nieco bliżej przyjrzeć się Australijczykowi.
– W tamtym sezonie Chris wielokrotnie był naszym liderem i ciągnął całą drużynę. To nie było tak, że wyszło mu tylko kilka spotkań. On przez cały sezon jechał rewelacyjnie. Było widać, że jego forma znowu ustabilizowała się na wysokim poziomie. Odbieraliśmy to jako bardzo dobry sygnał – podkreśla Gajewski. W Toruniu wszyscy zacierali ręce, że wraca stary, dobry Chris, za którym porządnie zdążono się stęsknić. W rzeczywistości okazało się jednak, że to był tylko jednoroczny wyskok. Z perspektywy czasu można postrzegać to jako miłe złego początki.
„Nagle stanął w miejscu, a rywale mu odjeżdżali”
W latach 2017-2019 Chris nagle znacząco spuścił z tonu. Z każdym kolejnym sezonem jego średnia biegopunktowa w polskiej lidze stopniowo spadała. Najpierw było 1,773, potem 1,733, a następnie 1,677. Było widać, że Australijczyk doszedł do pewnej granicy, której nie był w stanie przekroczyć. Poza tym znacznie słabiej zaczął prezentować się również w Grand Prix. Ostatecznie wypadł z tego cyklu po sezonie 2018 i jak na razie nie zdołał do niego wrócić.
– W tamtym czasie znacznie gorszy okres przeżywał jego tuner, Peter Johns. Było widać, że reszta świata trochę mu uciekła i przez to nie zaliczał się już do czołówki. Chris współpracował z nim od lat. Przygotowywane przez niego silniki zawsze bardzo mu pasowały, ale wtedy przestały się sprawdzać i prowadzić go do kolejnych sukcesów. Zawodnicy przeważnie wpadają w tarapaty, jeżeli ich zaufani tunerzy tracą impet i przestają zapewniać im tyle korzyści, co wcześniej. Chris musiał szukać silników u innych dostawców, bo na tych od Johnsa nie był w stanie daleko zajechać. Skoro jednak przez większość kariery był przyzwyczajony do konkretnych jednostek, to trudno było mu tak z dnia na dzień przestawić się na coś o zupełnie innej charakterystyce. On nie stracił swoich umiejętności torowych. Po prostu brakowało mu czucia sprzętu. Nie do końca rozumiał te nowe jednostki. W jego boksie nagle pojawiło się tyle silników, że on w tym wszystkim porządnie się pogubił – wyjaśnia Jacek Frątczak, który był menadżerem toruńskiej drużyny od końcówki sezonu 2017 do połowy rozgrywek w 2019 roku i miał okazję współpracować z Australijczykiem w początkowym okresie jego kryzysu.
– Jeszcze w 2016 roku Chris fruwał na silnikach Johnsa, ale rok później wszystko się posypało. Nagle stanął w miejscu, a rywale mu odjeżdżali. On nie do końca wiedział jak sobie z tym poradzić. Przez jakiś czas mielił temat z Johnsem, ale to nic nie dawało. To nie był zawodnik, który w takich momentach potrafił błyskawicznie zareagować, dokonać jakiejś zmiany i znaleźć coś lepszego. Niektórzy dawali radę szybciej coś wskórać i odnaleźć się w nowej sytuacji, ale on miał z tym problem. Efekt był taki, że wszystko zaczęło się mu walić – dodaje Gajewski.
„Nie da się odciąć życia prywatnego od sportowego”
Holdera trapiły wtedy nie tylko problemy sprzętowe, ale też osobiste. To był czas, kiedy nie potrafił dogadać się ze swoją byłą partnerką, miał utrudniony kontakt z synem, często żył na walizkach i niekiedy nie mógł w pełni skoncentrować się na żużlowych obowiązkach. – To wszystko fatalnie na niego wpływało. Myślę, że te problemy okazały się większe niż on sam się spodziewał. Rzadko się zdarza, by sportowiec osiągał sukcesy, jeśli nie ma uporządkowanych spraw osobistych. Zawodnik potrzebuje spokoju wewnętrznego i harmonii na tak zwanym zapleczu, aby móc całkowicie oddać się swoim sportowym zadaniom. Chrisowi wtedy tego brakowało i to też przez pewien czas odbijało się na jego wynikach – ocenia Frątczak. – Chris momentami zachowywał się trochę inaczej, więc było widać, że nie wszystko jest u niego w porządku. Wewnętrznie to musiało go strasznie męczyć. Nie da się odciąć życia prywatnego od sportowego. Jeżeli w jednym z tych wymiarów dzieje się coś niedobrego, to przeważnie znajduje to odbicie w drugim. Każdy jest tylko człowiekiem i ma swoje uczucia – twierdzi Kościecha.
W tamtym czasie coraz bardziej widoczna stawała się dysproporcja pomiędzy skutecznością Chrisa w meczach domowych i wyjazdowych. O ile u siebie Australijczyk w dalszym ciągu potrafił punktować na dobrym poziomie, to w delegacjach coraz częściej zawodził i niespecjalnie sobie radził. To zaczęło być jego znakiem rozpoznawczym i największym mankamentem. – Jako menadżer musiałem liczyć się z tym, że u siebie będę miał zawodnika zdolnego do wszystkiego, natomiast na wyjazdach stracę część jego wartości i konieczne będzie stosowanie różnych manewrów taktycznych, aby jakoś zasypać tę dziurę. To już była moja działka, żeby jak najlepiej to poukładać. Wyglądało na to, że Chris na własnych śmieciach czuł się komfortowo i bezpiecznie. Tam mniej więcej orientował się jak wszystko będzie działać i jakie ustawienia warto dobrać. Na wyjazdach to mu jednak uciekało – twierdzi Frątczak.
Czy Chrisowi nie można było jakoś pomóc? – Myślę, że trudno byłoby zrobić coś więcej. W jego prywatne sprawy nie mogliśmy za bardzo się mieszać, natomiast w kwestiach sportowych robiliśmy, co tylko mogliśmy. Pomagaliśmy mu w sprawach sprzętowych. Ustawiałem go z różnymi numerami startowymi. Pytałem co by mu najbardziej pasowało, ale wielkich efektów nie było – zdradza Frątczak, który przekonuje, że Holder bardzo emocjonalnie podchodził do swoich pogarszających się wyników. – Gdybym powiedział, że to po nim spływało i nie robiło na nim żadnego wrażenia, to zwyczajnie bym skłamał. On był bardzo zaangażowanym zawodnikiem i naprawdę chciał lepiej jeździć. Problem polegał na tym, że nie mógł znaleźć czegoś, co za każdym razem poniosłoby go tak samo, jak za dawnych lat – słyszymy od naszego rozmówcy.
„Nawet jak mu nie szło, to starał się kooperować z drużyną”
Mimo wielu negatywów, przypadających na ten trudny dla Holdera czas, Frątczak chwali jednak jego sposób funkcjonowania w zespole. Wygląda na to, że akurat pod tym względem niewiele się zmieniło w porównaniu do początkowych sezonów tego zawodnika w Toruniu, o których opowiadał wcześniej Jacek Gajewski. – W tym aspekcie nie mogłem mieć do niego praktycznie żadnych zastrzeżeń. Czasami jedynie trochę za bardzo denerwował się na błędy popełniane przez juniorów, ale to wynikało z faktu, że chciał jak najlepiej dla zespołu. Jego zaangażowanie w sprawy drużyny i komunikatywność były dla mnie bardzo pozytywną niespodzianką. Chris nigdy nie miał problemu, żeby brać udział w odprawach meczowych i mówić o swoich odczuciach. Każdy mógł do niego podejść i podpytać o kwestie, które aktualnie go interesowały. Jak tylko potrafił, to za każdym razem pomagał. Z jego strony nigdy nie było żadnych prób oszukiwania kogokolwiek. Nawet jak mu nie szło, to starał się kooperować z drużyną na wszystkie możliwe sposoby. On był w tym naturalny i nikogo nie udawał. Niektórzy czasami trochę kokietują, ale w jego przypadku nie można tego powiedzieć. Jeżeli chodzi o naszą współpracę, to z jego perspektywy ja byłem bossem, ja miałem rządzić i podejmować decyzje, natomiast on był od jeżdżenia. Mimo tego, ja jednak liczyłem się z jego zdaniem i często kierowałem się jego opinią. Szybko zdałem sobie sprawę, że on jako członek zespołu jest niesamowitą wartością dodaną dla toruńskiego klubu – ocenia nasz rozmówca.
Okazuje się zatem, że wszystkie problemy, które dotykały wtedy Holdera, znajdowały odzwierciedlenie w aspektach sportowych, odbijały się na jego samopoczuciu i dawały mu sporo do myślenia, ale znacząco nie wpływały na jego relacje z otoczeniem. – Przez lata Chris na pewno mocno dorósł i spoważniał, ale nie powiedziałbym, że w naszych relacjach cokolwiek się zmieniło. Prawda jest taka, że w żużlu praktycznie każdy ma jakieś problemy – czasami większe, czasami mniejsze. Tak to już bywa w życiu sportowca, że raz jest lepiej, a raz gorzej. Mimo tego, trzeba w miarę normalnie funkcjonować, starać się wypełniać swoje obowiązki i nie wyżywać się na innych – zauważa Miedziński.
– Wiadomo, że jak coś się nie układa, to człowiek bywa nerwowy i może nie być skłonny do wymiany informacji, ale z Chrisem zawsze można było się porozumieć. Od wielu lat mamy wspólnego sponsora, jakim jest Monster, zatem często widywaliśmy się też poza stadionem. Po sezonie zdarzało się, że jeździliśmy razem na narty. Cały czas mieliśmy dobry kontakt i fajnie się integrowaliśmy. Jak dla mnie on zawsze był normalny i ciągle pozostawał sobą. Nie powiedziałbym, że w bezpośrednich relacjach bardzo się zmienił – opowiada Przedpełski.
– Chris początkowo sprawiał wrażenie człowieka trochę wyciszonego, który bada teren. Myślę, że chciał zobaczyć, czy umiem słuchać i za bardzo nie wydziwiam. Zależało mu na tym, żeby zobaczyć jakim jestem człowiekiem. Dopóki lepiej się nie poznaliśmy, to niespecjalnie się uzewnętrzniał. Kluczowe było zbudowanie wzajemnego zaufania. Po jakimś czasie doszliśmy jednak do tego, że komunikowaliśmy się już nie tyle jako zawodnik z menadżerem, tylko jako Chris z Jackiem. Być może nie zostaliśmy jakimiś wielkimi przyjaciółmi, ale wypracowaliśmy dobre relacje, które były oparte na szczerości i uczciwości. Poza stadionem często pozostawaliśmy na łączach. Chris opowiadał mi o swoich emocjach. Okazało się, że to bardzo kontaktowy chłopak. Myślę, że jak już przełamaliśmy pierwsze lody i trochę się dotarliśmy, to miałem naprawdę dobry przegląd tego, co u niego słychać – zdradza Frątczak.
„Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”
Wracając jednak do kwestii sportowych, które w tym wszystkim mają największe znaczenie, trudno nie zadać pytania co sprawiało, że w tamtym czasie konsekwentnie przedłużano współpracę z Holderem? Było przecież widać, że sportowo nie dawał drużynie tak wiele, jak wszyscy by oczekiwali i nie był w stanie się poprawić. – Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma – krótko i konkretnie odpowiada Frątczak. – Po sezonie 2017 dołączyli do nas Jason Doyle i Niels Kristian Iversen, których postrzegaliśmy w kategoriach sporego wzmocnienia. Nasz budżet nie pozwalał jednak na więcej tego typu transferów. Właściciel nie zamierzał zadłużać klubu i żyć ponad stan. W przypadku trzeciego zagranicznego seniora mieliśmy do wyboru kontynuację współpracy z Michaelem Jepsenem Jensenem lub Chrisem Holderem. Doszliśmy do wniosku, że nikogo lepszego nie damy rady wyciągnąć. Biliśmy się z myślami, ale ostatecznie postawiliśmy na Chrisa. Wychodziliśmy z założenia, że przynajmniej będziemy mieli pewniaka na mecze domowe, a to już coś znaczy. Czysta pragmatyka i biznesowa kalkulacja wynikająca z okoliczności – tłumaczy mężczyzna.
– Decyzja wydawała się zasadna, ale przyznam, że początkowo trochę jej żałowałem Przed rozpoczęciem sezonu 2018 okazało się, że Chris ma problemy z paszportem i nie może przylecieć do Polski. Kolejne tygodnie mijały, my dostawaliśmy zapewnienia, że sprawa będzie załatwiona, a jego wciąż nie było. Doszło przecież do tego, że pierwszy mecz pojechaliśmy bez niego i musieliśmy w trybie awaryjnym ściągać Grzegorza Walaska. Cała ta sytuacja rzutowała na naszą drużynę i znacząco komplikowało nam sytuację. Na tamtym etapie my też chyba jeszcze nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę ze skali jego problemów. Może gdybyśmy wiedzieli trochę więcej, to zrobilibyśmy inaczej – dodaje nasz rozmówca.
– Nie ukrywam natomiast, że po sezonie 2018 zanosiło się na odejście Chrisa z Torunia. Nie jest wielką tajemnicą, że wtedy szykowaliśmy w jego miejsce Artioma Łagutę. To było nasze wielkie transferowe marzenie, które na pewno znacząco by nas wzmocniło. Ostatecznie jednak nie doszliśmy do porozumienia. Na rynku niestety nie dało się znaleźć innej tego typu armaty, natomiast dostępni zawodnicy nie gwarantowali naszym zdaniem wyższego poziomu. To sprawiło, że wszystko zostało po staremu. Zmiana dla samej zmiany nie miała w tamtym wypadku najmniejszego sensu. Wydaje się, że gdyby udało się dopiąć transfer Łaguty, to on mógłby zmienić bieg historii toruńskiego żużla. Niestety nie wyszło i wszyscy dobrze wiemy, że skończyło się to bardzo źle – kontynuuje zielonogórzanin.
„Jako pierwszy zadeklarował, że chce z nami zostać”
Po sezonie 2019 toruńska drużyna po raz pierwszy w historii spadła do niższej klasy rozgrywkowej. Nie da się ukryć, że Holder był jednym z wielu ojców tej spektakularnej i nieoczekiwanej porażki. Wydawało się, że to może skłonić klubowych włodarzy do budowania wszystkiego od nowa już bez niego na pokładzie. Skoro we wcześniejszych trzech latach nie okazywał się wystarczająco mocnym punktem zespołu, to były podstawy, aby się rozejść i zamknąć pewien rozdział. Ostatecznie jednak do tego nie doszło. – Chris jako pierwszy zadeklarował, że jeżeli nie zdołamy się utrzymać, to on chce z nami zostać i pomóc przywrócić drużynę na właściwe tory. Nie mogliśmy zlekceważyć takiego głosu – zdradza Adam Krużyński, Przewodniczący Rady Nadzorczej toruńskiego klubu. – Przed podjęciem ostatecznej decyzji trochę sobie porozmawialiśmy i omówiliśmy pewne sprawy. Ja dokładnie poznałem jego problemy. Dostałem od niego wiele ciekawych informacji, które mnie przekonały. Chciałem dać mu szansę. Wychodziłem z założenia, że on przecież nie zapomniał jak się jeździ i nadal może się poprawić – tłumaczy Tomasz Bajerski, który w latach 2020-2021 był trenerem „Aniołów”.
Trzeba przyznać, że w pierwszej lidze Holder wywiązał się ze swojego zadania. Przez cały sezon dostarczał cenne punkty, choć nie ustrzegał się drobnych wpadek. Najważniejsze jednak, że razem z kolegami zrealizował główny przedsezonowy cel i wywalczył awans do PGE Ekstraligi. – Chris okazał się świetnym kompanem do współpracy. Miałem z nim bardzo dobry kontakt. Poza stadionem często się spotykaliśmy i jeździliśmy na rowerach. Spędzaliśmy razem naprawdę dużo czasu – przyznaje Bajerski. Mimo tego, przy budowie składu na nowy sezon można było mieć pewne wątpliwości czy Australijczyk będzie wystarczająco mocnym ogniwem na rywalizację w najwyższej klasie rozgrywkowej.
„To nie było tak, że chwytaliśmy się brzytwy niczym tonący”
Wtedy było tak, że Holder łączył starty w pierwszoligowym Apatorze z gościnnymi występami w ekstraligowej Betard Sparcie Wrocław. To był szczególny zapis regulaminowy wprowadzony akurat w tamtym sezonie pod wpływem szalejącej pandemii koronawirusa. Obserwując jego jazdę w elicie, można było dojść do wniosku, że nie jest ona dużo lepsza od tej, którą prezentował we wcześniejszych latach jako zawodnik toruńskiego klubu. Włodarze Apatora musieli zatem przemyśleć czy warto znowu na niego postawić. Ostatecznie postanowili zaryzykować. W składzie miało być jak najwięcej toruńskich akcentów, a poza tym przed drużyną nie stawiano wybujałych oczekiwań. Chodziło przede wszystkim o spokojne utrzymanie. Uznano, że w tych okolicznościach Holder będzie dobrze pasował do zespołu i okaże się wystarczająco silnym punktem w talii trenera Bajerskiego. Nie bez znaczenia było również to, że klub nie dysponował wtedy przesadnie dużym budżetem, a Australijczyk zanadto go nie obciążał.
Wydaje się jednak, że największy wpływ na podjęcie decyzji o kontynuacji współpracy z Holderem miał jego ostatni mecz, który odjechał w sezonie 2020 jako gość we Wrocławiu. Australijczyk wyskoczył wtedy jak diabeł z pudełka i nieoczekiwanie zdobył 14 punktów w sześciu startach, po drodze wygrywając indywidualnie cztery biegi. To musiało zrobić wrażenie, bo we wcześniejszych dwunastu spotkaniach ani razu nie zapisał na swoim koncie dwucyfrowego wyniku. Szybko okazało się, że jechał wtedy na silniku pożyczonym od krajowego lidera Sparty, Macieja Janowskiego. To była jednostka przygotowana przez Ryszarda Kowalskiego, uznawanego wówczas za najlepszego tunera na świecie. W Toruniu wszyscy utwierdzili się w przekonaniu, że przy dobrze spasowanym sprzęcie Chris nadal jest zdolny do jazdy na wysokim poziomie, więc działaczom szkoda było z niego rezygnować.
Nadzieję na lepsze jutro stanowił fakt, że Australijczyk odkupił wspomniany silnik od „Magica”. Ta jednostka w połączeniu z innymi jednostkami od Kowalskiego to miał być jego klucz do sukcesu w kolejnym sezonie i lekarstwo na dotychczasowe problemy. Wydawało się, że Chris wreszcie znalazł coś, co pomoże mu wrócić na dawne, dużo lepsze tory. – To nie było tak, że chwytaliśmy się brzytwy niczym tonący. My naprawdę w niego wierzyliśmy. Wiedzieliśmy, że w ostatnich latach z jego sprzętem nie wszystko było w porządku, ale zaistniała szansa, że to się może zmienić – przekonuje Bajerski.
„Byłem zaskoczony, że ten rok potoczył się dla niego w taki sposób”
W 2021 roku wszyscy patrzyli na Holdera z ogromnymi nadziejami. Każdy liczył na zdecydowany krok naprzód. W rzeczywistości jednak nic z tego nie wyszło. W jego wynikach zamiast progresu pojawił się regres. Australijczyk zakończył rozgrywki ze średnią biegopunktową 1,594, co było jego najsłabszym wynikiem od czasu dołączenia do toruńskiej drużyny. Po raz pierwszy w historii startów z aniołem na piersi nie zmieścił się też choćby w trzydziestce najlepszych zawodników PGE Ekstraligi. Tym razem jego słabsza forma była widoczna już nie tylko na wyjazdach. Coraz częściej nie wychodziły mu też mecze na Motoarenie. Wyglądało na to, że problemy sprzętowe, z którymi zmagał się od dłuższego czasu, nie tylko nie zostały rozwiązane, ale jeszcze się pogłębiły. – Okazało się, że te nowe silniki jednak niespecjalnie mu pasowały i nie bardzo lubił na nich jeździć – zdradza Krużyński.
– Na pewno byłem zaskoczony, że ten rok potoczył się dla niego w taki sposób. Nie ma co ukrywać, że miało być inaczej. Początkowo wydawało się, że będzie dobrze, ale potem to się rozjechało. Staraliśmy się wszystko poukładać, jednakże bezskutecznie. Chris pracował ze wszystkich sił, żeby prezentować się lepiej, ale skoro nie było efektów, to momentami zaczynało brakować mu już wiary w siebie, w sprzęt oraz w to, że cokolwiek może się zmienić. Czasami jest tak, że motocykle są naprawdę dobrze przygotowane, ale jeżeli zawodnik chociaż raz poczuje, że coś mu nie pasuje, to będzie miał przeświadczenie, że to jednak nie działa. Potem zaczyna się gubić i popełniać błędy, a to mu nie pomaga, tylko niepotrzebnie go nakręca – analizuje „Bajer”. – Wielokrotnie powtarzam, że wynik kształtuje świadomość. Jeżeli przez długi czas nie ma wystarczająco dobrych rezultatów, to wszystko zaczyna obracać się przeciwko zawodnikowi – przekonuje Frątczak.
– Coraz częściej odnoszę wrażenie, że Chrisowi nie sprzyja również ewolucja, która dokonuje się w żużlu na przestrzeni ostatnich lat. To wszystko poszło w kierunku twardych i śliskich torów, które wymagają rozwijania jak największych prędkości, a Chrisowi niespecjalnie to wychodzi. Obecnie nie powinno się też wykonywać za dużo ruchów ciałem, natomiast on lubi pracować na motocyklu i ma tendencję do kontrowania swojej maszyny. Być może powinien się temu przyjrzeć, bo według mnie jego techniczny styl jazdy czasami nie pasuje do współczesnych warunków torowych – sugeruje zielonogórzanin.
„Ktoś z zewnątrz nie zawsze może pomóc”
W sezonie 2021 drużyna z Torunia ostatecznie utrzymała się w PGE Ekstralidze, ale Holder ponownie nie dał jej tak wiele, jakby każdy sobie życzył. – Mimo wszystko nie powiedziałbym, że całkowicie nas zawiódł. Było kilka meczów, w których dorzucał cenne punkty. W kluczowych spotkaniach dla losów naszego utrzymania też mogliśmy na niego liczyć. Absolutny plan minimum został zatem wykonany, choć nie ukrywam, że chciałoby się więcej. Ja widziałem jednak, że Chrisowi bardzo zależało na wynikach. Mocno przeżywał, kiedy coś mu nie wychodziło. Momentami on chyba nawet za bardzo chciał, a potem to się na nim negatywnie odbijało – ocenia Bajerski. W toruńskim środowisku zapewne trudno było patrzeć na coraz bardziej pogubionego Holdera, który nie potrafił się pozbierać. – Tak po ludzku zawsze szkoda kolegi, gdy widać, że daje z siebie wszystko, a jego działania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów – mówi Przedpełski, który w ostatnich latach sam bardzo dobrze przekonał się, że kwestie sprzętowe potrafią błyskawicznie położyć zawodnika na łopatki.
Czy Holder w obliczu trapiących go problemów i coraz niższej skuteczności na torze nie próbował szukać wsparcia u kolegów z zespołu? – Każdemu staraliśmy się pomóc, bo byliśmy drużyną. To nie było tak, że ktoś musiał radzić sobie sam. Problem polegał jednak na tym, że komuś stojącemu z boku trudno było coś zdziałać, bo taka osoba nigdy do końca nie wiedziała co czuje i czego potrzebuje ten drugi zawodnik – słyszymy od Przedpełskiego. – Wiadomo, że jak coś nie funkcjonuje, to zawodnik szuka właściwych rozwiązań i stara się wyciągać wnioski, żeby było lepiej. Wtedy też przeważnie rozmawia z kim może i próbuje się radzić, ale to przede wszystkim on musi znaleźć to, czego mu brakuje. Ktoś z zewnątrz nie zawsze może pomóc, bo każdy ma inny sprzęt i odmienne odczucia. Coś, co pasuje jednemu, nie musi pasować drugiemu. W żużlu wiele różnych czynników składa się na sukces. W razie problemów nie ma jednej receptury, którą można nabyć od kogoś po koleżeńsku i wszystko rozwiązać jak za dotknięciem magicznej różdżki. To byłoby za piękne – dodaje „Miedziak”.
„Każdy z nas zdążył to zaakceptować, zanim cokolwiek sobie powiedzieliśmy”
Po sezonie 2021 stało się jasne, że Chris po 14 latach odejdzie z Torunia. Włodarze Apatora postanowili, że w 2022 roku drużyna ma walczyć o wyższe cele, zatem potrzeba było wzmocnień. Całkiem szybko okazało się, że w miejsce Holdera możliwe będzie zakontraktowanie Emila Sajfutdinowa, dlatego dla Australijczyka zwyczajnie zabrakło miejsca. W klubie nikt nie zamierzał budować składu seniorskiego z zawodnikiem oczekującym, bo to zazwyczaj nie przynosi nic dobrego. – Chris zdawał sobie sprawę, że w sezonie 2021 nie spełnił naszych oczekiwań. Przed rozpoczęciem rozgrywek naprawdę liczyliśmy, że on znowu może być pewnym punktem zespołu, zwłaszcza w meczach na Motoarenie. Wydawało się, że to będzie dla niego przełomowy moment. Mieliśmy nadzieję, że wróci do lepszej dyspozycji i ponownie zacznie punktować na wyższym poziomie. W rzeczywistości nie było jednak najlepiej. Wszyscy mieliśmy znacznie większe apetyty. Poprzedni sezon na pewno odpowiedział na wiele pytań i skłonił do podjęcia jakichś kroków – mówi Krużyński.
– Z Chrisem rozstaliśmy się w normalnych relacjach. Obie strony rozumiały, że nadszedł taki moment, kiedy trzeba zamknąć pewien etap i spróbować czegoś innego. Mam wrażenie, że każdy z nas uważał to za potrzebne i zdążył to zaakceptować, zanim cokolwiek sobie powiedzieliśmy. Myślę, że wszyscy pamiętają ostatni mecz oraz ostatni bieg Chrisa w sezonie 2021. Pokazał tam kilka spektakularnych akcji, które wielu uznawało za niezwykle odważne i ryzykowne. W jego jeździe było widać mnóstwo wigoru i ambicji. On już wtedy zdawał sobie sprawę, że to jest jego pożegnanie z Toruniem, więc na koniec chciał zostawić po sobie jak najlepsze wrażenie – dodaje nasz rozmówca.
„Najwidoczniej wyczerpały się wszelkie możliwości”
Na przestrzeni 14 lat pomiędzy Chrisem i toruńskim klubem zrodził się szczególny związek, który był oparty na niezwykłym przywiązaniu i wielu sentymentach. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że ostatnio przestał on służyć obu stronom. Od jakiegoś czasu co roku wydawało się, że tym razem musi być lepiej, ale żaden przełom nie następował. Wszystko szło w zupełnie innym kierunku. Można było poczuć, że więcej już nie da się z tego wycisnąć. Zaczynało brakować argumentów, żeby dalej to ciągnąć. Znamienne było to, że niektórzy kibice, którzy przed laty nie wyobrażali sobie odejścia Holdera, teraz przestali wyobrażać sobie jego pozostanie w drużynie na kolejny sezon. Pojawiły się oznaki zmęczenia materiału, dlatego każdy musiał pójść w swoją stronę, żeby spróbować wyciągnąć z żużla coś więcej dla siebie. – Wygląda na to, że wyczerpały się wszelkie możliwości tamtejszego środowiska, klubu i toru – zauważa Frątczak.
W Toruniu nic nie smakowałoby tak bardzo jak odrodzenie Chrisa w barwach Apatora. Wszyscy jednak powoli zaczęli zdawać sobie sprawę, że na to się nie zanosi i trzeba powiedzieć pas – dla dobra klubu, samego zawodnika i pięknej historii, która się z nim wiąże. Ze strony włodarzy nie ma jednak żalu do Holdera, że w ostatnich sezonach, pomimo dawania mu kolejnych szans, nie spłacił kredytu zaufania i nie zdołał się poprawić. – Wszyscy wiemy jakim sportem jest żużel. Na sukces składa się tyle czynników, że momentami naprawdę nie jest łatwo ze wszystkim trafić. W przypadku Chrisa zawsze było jednak pełne zaangażowanie. Nie można powiedzieć, że w którymś momencie złożył broń i pogodził się ze swoją słabością. Przez cały czas starał się odpowiednio poukładać wszystkie klocki. Pod tym względem można było stawiać go za wzór do naśladowania. On oddawał dla Torunia całe swoje serce. Wynik drużyny nie był mu obojętny. To było widać zarówno w parkingu, jak również na torze. Patrząc na jego postawę, trudno mieć do niego jakieś pretensje – zapewnia Krużyński.
„Chris czuł się chłopakiem z Torunia”
Czy z perspektywy czasu można dojść do wniosku, że wcześniejsze ciągłe przedłużanie współpracy z Chrisem było błędem ze strony toruńskiego klubu? – Każda zmiana zawodnika powinna przynosić drużynie jakieś korzyści. W ostatnich latach mieliśmy jednak tak zabetonowany rynek, że trudno było znaleźć kogoś lepszego. Gdybyśmy trafili na zawodnika, który stwarzałby lepsze perspektywy na przyszłość, to być może pewne decyzje zapadłyby szybciej. Skoro jednak brakowało alternatyw, to naturalne było stawianie na Chrisa. Woleliśmy zostawić naszego chłopaka, w którego cały czas wierzyliśmy, niż ryzykować sprowadzanie kogoś innego. To przecież mogłoby zakończyć się jeszcze większym niepowodzeniem. Nie kierowaliśmy się wyłącznie sercem, ale też rozumem. Przy tegorocznym okresie transferowym było jednak widać, że kiedy tylko pojawiła się szansa na zastąpienie Chrisa kimś teoretycznie lepszym, to potrafiliśmy z tego skorzystać – tłumaczy Przewodniczący Rady Nadzorczej Apatora.
Brak alternatyw dla klubu to jedno, ale rodzi się pytanie czy Chris sam z siebie nigdy nie czuł potrzeby zmiany otoczenia? Czy Australijczyk rzeczywiście był tak mocno związany z Toruniem, że to właśnie tam za wszelką cenę chciał się odbudować, czy prostu trochę bał się zaryzykować? – Być może rzeczywiście nie chciał wychodzić poza pewną strefę komfortu, ale nie powiedziałbym, że to miało decydujące znaczenie. Myślę, że Chris czuł się chłopakiem z Torunia. Serce przez cały czas podpowiadało mu, że to jest jego miejsce i powinien tu zostać. Skoro z naszej strony była chęć kontynuowania współpracy, to on z tego korzystał. Jemu po prostu potrzeba było czasu, żeby dojrzał do zmiany – twierdzi Krużyński. – Uważam, że przełomem w tej sprawie był sezon covidowy. Chris, jeżdżąc jako gość we Wrocławiu, poczuł, że poza Toruniem jest też inny świat. Podejrzewam, że to pomogło mu zmienić postrzeganie pewnych spraw i dojrzeć do decyzji o zmianie. Nie ma jednak co ukrywać, że to powinno nastąpić wcześniej – przekonuje Frątczak.
„Jego nazwisko przywołuje przede wszystkim pozytywne myśli”
Jak wyliczył Rafał Gurgurewicz ze strony gurustats.pl, Chris Holder na przestrzeni 14 sezonów w Toruniu odjechał w sumie 228 meczów i 1150 biegów, w których zdobył łącznie 2077 punktów oraz 206 bonusów. To daje mu średnią biegopunktową na poziomie 1,985, co w obliczu słabszych ostatnich sezonów wydaje się naprawdę dobrym wynikiem. Dodatkowo Australijczyk zdobył z toruńskim klubem sześć medali Drużynowych Mistrzostw Polski – jeden złoty, trzy srebrne i dwa brązowe. – Chris na pewno stał się ważną częścią historii toruńskiego żużla – mówi Kościecha. – Obcokrajowcowi, który przez tyle lat reprezentował jeden klub należy się wielki szacunek. W dzisiejszym żużlu to nie dzieje się zbyt często, dlatego warto to docenić – przekonuje Miedziński. – Śmiało można powiedzieć, że Chris stał się toruński i nic już tego nie zmieni – słyszymy od Przedpełskiego.
– Chris miał w Toruniu wiele pięknych chwil. Zdarzały się też gorsze momenty, ale one wcale nie sprawiają, że powinniśmy negatywnie oceniać jego pobyt w naszym klubie. Wszyscy mamy mnóstwo niesamowitych wspomnień, które się z nim wiążą. Jestem przekonany, że jego nazwisko przywołuje w nas przede wszystkim pozytywne myśli. Sądzę, że już na zawsze będziemy darzyć go sentymentem i za każdym razem zgotujemy mu ciepłe przywitanie. Trudno będzie zapomnieć, jak wiele dla nas zrobił. My traktujemy go w taki sposób, jakby wywodził się z naszego miasta – dodaje Krużyński.
„Mamy nadzieję, że Chris będzie dla nas wzmocnieniem”
W żużlowym życiu Chrisa otwiera się nowy rozdział. W sezonie 2022 jego klubem będzie beniaminek PGE Ekstraligi, Arged Malesa Ostrów. Wydaje się, że obie strony były na siebie skazane. Holder chciał pozostać w najwyższej klasie rozgrywkowej, z kolei ostrowianie potrzebowali świeżej krwi, jednakże nie bardzo mieli z kogo wybierać i musieli zdecydować się na zawodnika, który po prostu był wolny. – Mamy nadzieję, że Chris będzie dla nas wzmocnieniem. Wiemy, że ostatnio nie miał najlepszej passy, ale to jest zawodnik o wielkim potencjale. Jeżeli wszystko odpowiednio poukłada i dojdzie do swojej optymalnej dyspozycji, to myślę, że niejednego może zaskoczyć. Chris ma wiele przemyśleń po ostatnich sezonach i jak najszybciej chciałby wrócić do dobrego ścigania. Niebawem przekonamy się czy zdoła wcielić to w życie. Wiadomo, że trzeba być przygotowanym na wszystkie scenariusze, ale jesteśmy dobrej myśli. Na pewno spróbujemy mu pomóc, jednakże w głównej mierze on sam będzie musiał znaleźć to, czego mu brakowało. Jego zadanie polega na tym, żeby jak najlepiej przygotować się do sezonu i punktować na zadowalającym nas poziomie. Chcielibyśmy, żeby wrócił do dawnej formy i okazał się mocnym punktem naszego zespołu – mówi trener ostrowskiego klubu, Mariusz Staszewski.
Holder w pierwszej kolejności będzie musiał jednak wywalczyć sobie miejsce w składzie ostrowskiej drużyny, ponieważ w kadrze jest o jednego seniora więcej. – Nikt nie ma gwarancji startów. Każdy musi na to zapracować – informuje szkoleniowiec beniaminka. A jak Australijczyk odnajduje się w zespole? Dla niego taka zmiana to spora rewolucja. – Początkowo na pewno nie było mu łatwo, bo wchodził do nowego środowiska, w którym wszyscy bardzo dobrze się znali. Teraz już jednak widać, że dobrze się u nas zaaklimatyzował – przekonuje Staszewski. Wiele osób zastanawia się czy po zmianie klubu u Chrisa pojawi się jeszcze jakiś zryw formy czy jednak zawodnik zacznie coraz bardziej zatapiać się w przeciętności. Dla niego to może być bardzo ważny sezon, który pokaże, w jakim kierunku pójdzie jego dalsza kariera.
„Nie można wykluczyć, że wkrótce zobaczymy go w zupełnie innym wydaniu”
– Wygląda na to, że Chris jednak trochę za bardzo zasiedział się w Toruniu. Ostatnie lata nie przynosiły u niego praktycznie żadnej poprawy, więc w tym środowisku powoli zaczynało brakować mu świeżości i powera. Zmiana otoczenia powinna wyjść mu na dobre. To może być recepta na dotychczasowe problemy. Nie można wykluczyć, że wkrótce zobaczymy go w zupełnie innym wydaniu. Nowy klub da mu nową motywację, nowe wyzwania i nową atmosferę. Wśród nowych ludzi będzie chciał pokazać się z jak najlepszej strony, więc być może lepiej sobie wszystko poukłada – uważa Bajerski.
– Zbyt duże przywiązanie do Torunia sprawiło, że ostatnio Chrisowi zaczęło brakować pewnej iskry, która pchnęłaby go naprzód. W jego poczynaniach było pełno szarpaniny, która na pewno mu nie sprzyjała. Za długo zwlekał z tym, żeby coś zmienić i spróbować wrócić do formy gdzieś indziej. Nowy klub powinien być dla niego pozytywnym impulsem i dobrym paliwem. Tam zapewne będzie chciał pokazać, że jeszcze się nie skończył i nadal potrafi jeździć na wysokim poziomie. Być może dzięki temu znajdzie dodatkową motywację i nowe pokłady dobrej energii. Najważniejsze, żeby w dalszym etapie swojej kariery nie wpisał się w ligową szarzyznę. Myślę, że on nadal może wskoczyć ponad przeciętność i cieszyć swoją jazdą siebie oraz wszystkich dookoła – twierdzi Gajewski.
– Ostatnie sezony pokazały, że Chris nie był w stanie się rozpędzić. Być może w nowym środowisku to zacznie się zmieniać, ale nie można z góry zakładać, że on nagle w każdym meczu będzie przywoził dwucyfrowe wyniki. Jego celem powinno być regularne punktowanie na solidnym poziomie. Jemu potrzeba przede wszystkim stabilizacji. Nie myślmy ciągle o nim w kategoriach byłego mistrza świata, który musi być liderem. Najważniejsze, żeby swoją jazdą zapracował na miejsce w ekstralidze, bo teraz przestrzeni dla obcokrajowców wcale nie ma tam tak wiele. Chris powinien wyrzucić z głowy wszystko co było do tej pory i przystąpić do nowego sezonu ze sformatowanym dyskiem – analizuje Frątczak.
– Podejrzewam, że w Ostrowie Chris nie będzie mierzył się z tak wielką presją jak w Toruniu. Wobec niego oczywiście będą jakieś oczekiwania, ale mam wrażenie, że tam wszyscy zadowolą się nawet jego pojedynczymi dobrymi występami. W Toruniu było inaczej, bo jednak wynik drużyny za każdym razem miał opierać się w dużym stopniu na jego zdobyczach punktowych. To zapewne stanowiło dla niego dodatkowe obciążenie – dodaje Krużyński.
„Gdyby Chris do nas wrócił, to historia zatoczyłaby piękne koło”
Odejście Chrisa z Torunia stało się faktem, ale w zespole pozostał jego młodszy brat, Jack. To sprawia, że nazwisko Holder nie zniknie z anielskiego składu i będzie w nim obecne piętnasty rok z rzędu. Mimo wszystko niektórym zapewne trudno będzie oswoić się z myślą, że „Chrispy’ego” nie ma już w drużynie i teraz znajduje się po przeciwnej stronie barykady. – Skoro przeżyliśmy jazdę przeciwko Adrianowi Miedzińskiemu i Pawłowi Przedpełskiemu, kiedy obaj startowali w Częstochowie, to z tym też jakoś sobie poradzimy. Nie ukrywam jednak, że mecze z nową drużyną Chrisa na pewno będą wyzwalały w nas dodatkowe emocje i sprawią, że poczujemy szybsze bicie serca. Czekam na te spotkania, chociaż przypuszczam, że nie będą one dla nas łatwe. Podejrzewam, że wielu naszych fanów nadal będzie kibicować Chrisowi, nawet jeśli czasami odbierze nam parę punktów – wyznaje Krużyński.
A czy w Toruniu wyobrażają sobie, że w przyszłości Chris ponownie zostaje zawodnikiem Apatora? – Znane powiedzenie głosi, żeby nigdy nie mówić nigdy. W sporcie wszystko jest możliwe. Nikt z nas nie zamknął przed nim drzwi. Nie spaliliśmy żadnych mostów, które nas łączą. Gdyby Chris do nas wrócił, to historia zatoczyłaby piękne koło. To by świadczyło o tym, że zdołał odbudować się po słabszym okresie i może stanowić dla nas wzmocnienie. To byłoby niesamowite, gdyby w naszym klubie przyszło mu na przykład kończyć karierę. Myślę, że każdemu dałoby to sporą satysfakcję. Jeśli sportowo wszystko by do siebie pasowało i pojawiłaby się wola wznowienia współpracy, to nie widzę przeszkód, żebyśmy ponownie podali sobie ręce – zdradza Przewodniczący Rady Nadzorczej toruńskiego klubu. – Ja myślę, że Chris delikatnie się przewietrzy, nabierze świeżości i jeszcze wróci do Torunia – śmiało stwierdza Przedpełski.
Z różnych stron można słyszeć, że Chrisa nadal stać na wiele. Pytanie tylko czy w którymś momencie rzeczywiście ujrzymy to na torze, bo jednak ostatnie sezony przynoszą u niego wyraźną tendencję spadkową. Od jakiegoś czasu Australijczyk musi intensywnie szukać sposobu na przełamanie i walczyć o poprawę swojej skuteczności. Czy w końcu zdoła przejąć inicjatywę w pojedynku z żużlowymi przeciwnościami losu i ponownie znajdzie się na fali wznoszącej? Wsłuchując się w głosy środowiska można odnieść wrażenie, że każdy trzyma za niego kciuki i życzy mu jak najlepiej. – Światowemu żużlowi na pewno przydałby się mocny Chris Holder – podsumował Gajewski.
Karol Śliwiński
[/fusion_text][/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]