Torunianie mieli realną szansę na awans do wielkiego finału PGE Ekstraligi, ale po pierwszym udanym meczu półfinałowym na własnym torze nie obronili wypracowanej zaliczki punktowej w rewanżu na wyjeździe i musieli obejść się smakiem. Teraz przed „Aniołami” rywalizacja o brązowy medal, w której co prawda nie będą faworytem, ale mimo wszystko spróbują zawalczyć o zwieńczenie tego niełatwego sezonu pozytywnym akcentem. – Medal to medal, więc dołożymy wszelkich starań, żeby go zdobyć – mówi trener For Nature Solutions Apatora Toruń, Robert Sawina, z którym podsumowujemy półfinałową batalię z Motorem Lublin i rozmawiamy na temat nadchodzącego dwumeczu o najniższy stopień podium. „Sawka” wspomina także swoje toruńskie medalowe sezony z czasów zawodniczych i opowiada o swoich wrażeniach związanych z powrotem do żużla w roli trenera. 

Przed rozpoczęciem półfinałów większość spisywała Was na straty w konfrontacji z Motorem Lublin, tymczasem w pierwszym meczu na Motoarenie wygraliście 50:40 i zaskoczyliście niejednego widza. Podejrzewam, że to musiało smakować wyśmienicie.

Zaprezentowaliśmy się w taki sposób, jak przystało na drużynę, która zakwalifikowała się do czołowej czwórki i przystępuje do walki o medale. Ja raczej nie postrzegałbym tego w kategoriach wielkiego zaskoczenia. Uważam, że po prostu pojechaliśmy na miarę naszego potencjału i udowodniliśmy na co tak naprawdę nas stać. To było nam bardzo potrzebne po wcześniejszych niepowodzeniach. Pokazaliśmy, że nie warto zbyt wcześnie postrzegać naszych ambitnych zamiarów jako czegoś niemożliwego do zrealizowania. Mam wrażenie, że po tamtym meczu wiele osób znacznie bardziej uwierzyło w nasze możliwości i przestało zauważać w nas wyłącznie chłopca do bicia.

To nie był pierwszy raz w tym sezonie, kiedy wydawało się, że trudno będzie Wam toczyć równorzędną walkę, a Wy pokazaliście się z naprawdę dobrej strony. Po niezbyt udanym dla Was dwumeczu ćwierćfinałowym zapewne mieliście sporą satysfakcję.

Ja czułem wielką dumę. Miło jest być częścią zespołu, który wykazuje się wielkimi ambicjami i niesamowitym charakterem. W naszych szeregach dało się wyczuć dużo dobrej energii. Zawodnicy na każdym kroku pokazywali zaangażowanie, determinację i skoncentrowanie na celu. Było też widać współpracę na torze i myślenie przez pryzmat drużyny. Jeden o drugiego się martwił, a jeżeli już nie dało się wzajemnie sobie pomóc, to każdy własnymi siłami walczył o poprawę lub utrzymanie swojej lokaty. To był taki moment, kiedy na pewno mogliśmy poczuć się spełnieni. Mimo wszystko, po meczu nie opuszczało mnie przeświadczenie, że mogliśmy nabić jeszcze trochę punktów. Choćby przed ostatnim biegiem mieliśmy cichą nadzieję na podwójne zwycięstwo, jednakże po błędzie Jacka Holdera na starcie skończyło się rezultatem 3:3. Wynik 52:38 na pewno stawiałby nas w jeszcze lepszym położeniu niż 50:40, ale z drugiej strony nie było sensu narzekać. Tak naprawdę zrealizowaliśmy nasze założenia i dobrze wywiązaliśmy się ze stojącego przed nami zadania, więc mieliśmy prawo do zadowolenia.

Spotkanie zaczęliście jednak kiepsko, co w tym roku często Wam się zdarza. Dlaczego w początkowej fazie rywalizacji to goście utrzymywali kilkupunktową przewagę i nie dawali Wam za bardzo dojść do głosu?

Trudno jednoznacznie powiedzieć. Dzień wcześniej nasi zawodnicy trenowali w bardzo zbliżonych warunkach do tych, które zastali w dniu meczu, bo i godzina była podobna i temperatura, i wilgotność powietrza, więc nikt nie mógł być zaskoczony torem. Co prawda na treningu zabrakło Jacka Holdera, który miał swoje zobowiązania w Anglii, ale daliśmy mu próbę toru, więc on też nie stał na straconej pozycji w kwestii dopasowania. Na pewno mogę powiedzieć, że kręcone przez chłopaków czasy były zbliżone do tych, które obserwowaliśmy na treningu, a mimo tego nie wyglądaliśmy tak dobrze na tle rywala, jak powinniśmy. Trzeba jednak pamiętać, że jeździmy w najlepszej lidze świata i przyjezdni po prostu potrafią dobrze odczytywać zastane warunki torowe. Wygląda na to, że rywale na początku znaleźli coś lepszego od nas i to ich napędzało. Czasami wyniki tych pierwszych biegów determinują też pola startowe. Ja jednak nigdy nie zrażam się początkowymi niepowodzeniami. Staram się podchodzić do tego z optymizmem i wierzyć, że każdy kolejny wyścig może przynieść przełamanie.

No i w drugiej części spotkania rzeczywiście przejęliście inicjatywę. Najpierw odrobiliście delikatne straty, a potem zaczęliście stopniowo budować przewagę.

Myślę, że tutaj wyszła znajomość naszego toru i wiedza o tym, co się z nim dzieje w późniejszych fazach spotkania. To było przetrenowane, więc dość dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, gdzie pojechać, jak rozegrać pierwszy łuk, czy jakie ustawienia dobrać. Mam wrażenie, że tamtego dnia było u nas wszystko, co powinno charakteryzować drużynę występującą na własnym torze. Nie ukrywam, że po tych pierwszych nieco słabszych biegach być może pojawiła się delikatna niepewność. Mieliśmy jednak nadzieję, że w drugiej czy trzeciej serii startów zaczniemy czerpać z naszych wiadomości na temat tego toru, których nie będzie miał rywal i tak faktycznie się stało. Z czasem dopasowaliśmy się na tyle, że to my zaczęliśmy rozdawać karty.

Przed meczem wspominał Pan, że w Motorze Lublin można dostrzec pewne problemy i to się potwierdziło. Jarosław Hampel, Dominik Kubera czy Maksym Drabik przeplatali lepsze biegi z gorszymi, a kompletnie nieudany występ zaliczył Mateusz Cierniak. Do tego doszedł upadek Mikkela Michelsena na próbie toru, w wyniku którego Duńczyk dość mocno się poturbował, a lubelski sztab szkoleniowy dostał kolejny powód do zmartwień.

Podejrzewam, że u Mikkela pojawiło się jakieś chwilowe rozkojarzenie. Moment nieuwagi może mieć czasami przykre skutki. Początkowo zacząłem zastanawiać się, czy tam, gdzie on upadł, przypadkiem nie pojawiła się jakaś koleina lub fałszywa partia toru, która mogłaby sprawiać problemy zawodnikom. Potem jednak okazało się, że zawody jechały swoim rytmem i nie było żadnych niebezpiecznych sytuacji, więc przyczyn tego upadku nie można było doszukiwać się w torze. Wiadomo, że Mikkel jest bardzo doświadczonym i utytułowanym zawodnikiem, więc cała ta sytuacja odbiła się szerokim echem, ale ja nie dorabiałbym do tego żadnej wielkiej ideologii. To może przytrafić się każdemu i nie ma sensu robić z tego sensacji.

W czasach zawodniczych doświadczył Pan czegoś takiego?

Nie przypominam sobie, żeby coś podobnego stało się u mnie na próbie toru, ale za to miałem bardzo dużo biegów, gdzie zamiast koncentrować się na jeździe, zaczynałem kombinować i wymyślać sobie różne niepotrzebne rzeczy. A to zdejmowałem nogę z haka, a to jeździłem na jednym kole i potem to kończyło się głupimi upadkami. Tak naprawdę każdy albo przynajmniej prawie każdy zawodnik ma w swoim CV jakieś wstydliwe wpadki, z których do końca życia na pewno nie będzie dumny.

Czy Pana zdaniem incydent z udziałem Mikkela Michelsena znacząco wpłynął na losy tamtego spotkania i ułatwił Wam zadanie? Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby do tego nie doszło, to Duńczyk mógłby dać swojej drużynie znacznie więcej. W rzeczywistości nie był jednak w stuprocentowej dyspozycji i zanotował przeciętny występ.

Jestem daleki od stwierdzenia, że mieliśmy farta i skorzystaliśmy na cudzym nieszczęściu. Zauważmy, że po stronie Motoru zabrakło paru punktów Mikkela, ale jednocześnie u nas nieco słabiej zaprezentował się Patryk Dudek. Można zatem powiedzieć, że po obu stronach siły się zrównoważyły, bo obaj zawodnicy mają podobną pozycję w swoich zespołach. Warto też pamiętać, że nawet przy gorszej dyspozycji Michelsena, w Motorze było wielu innych klasowych zawodników, którzy mogli zrobić różnicę. My jednak potrafiliśmy wyrywać im punkty. Wszystko, co osiągnęliśmy, wypracowaliśmy na torze i nikt nie dał nam niczego za darmo.

Skoro wywołał Pan temat Patryka Dudka, trzeba powiedzieć, że to było dla niego drugie słabsze spotkanie z rzędu. W pomeczowej mix-zonie sprawiał wrażenie przybitego i obwiniał się, że przez niego drużyna nie osiągnęła jeszcze lepszego wyniku.

Patryk znalazł się w trudnym momencie, bo nie może znaleźć odpowiedniej prędkości w swoich motocyklach. Najgorsze, że jedne zawody gonią drugie i nie ma zbyt wiele czasu, aby się nad tym pochylić. Warto mieć świadomość, że trudno jest rywalizować i czerpać z tego radość, kiedy coś nie układa się po naszej myśli. Przyszedł czas najważniejszych rozstrzygnięć, a na razie to wszystko przechodzi trochę obok niego. Proszę mi wierzyć, że to strasznie ciąży tak ambitnemu zawodnikowi, który wie, jaką ma rolę w zespole. Cały team ciężko pracuje nad wyeliminowaniem tych problemów, ale czasami trudno znaleźć punkt zaczepienia. Patryk nie powinien jednak tak wiele nakładać na swoje barki, bo to za bardzo go przytłoczy. Ja nie powiedziałbym, że w tamtym meczu drużynie czegoś zabrakło z jego powodu. Swoje przecież dołożył, a resztę zrobili koledzy. Być może przyzwyczaił siebie i nas do nieco lepszych występów, ale na tym polega drużyna, że jeśli ktoś ma trudniejszy czas, to pozostali potrafią to zatuszować. Słabsze momenty mogą przytrafić się każdemu, więc Patryk nie może myśleć, że coś musi. Wszyscy pamiętamy, że wielokrotnie to właśnie on był czołową postacią naszego zespołu. Gdyby nie jego wcześniejsze dobre występy, to dzisiaj na pewno nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy.

O ile w przypadku Patryka mieliśmy do czynienia z drugim z rzędu słabszym spotkaniem, to strasznie niestabilny w tym roku Jack Holder zanotował drugi z rzędu lepszy występ. To był moment, kiedy stał się Pan spokojniejszy o Jego formę?

W żużlu bywa z tym trudno, bo w każdej chwili coś może nas zaskoczyć. Myślę jednak, że wzajemne zaufanie pomiędzy Jackiem a toruńskim klubem sprawia, że on potrafi znajdować ten swój najwyższy poziom i miewać naprawdę dobre momenty. Moim zdaniem procentuje również to, że po jego wpadkach nigdy nie robiliśmy jakiejś wielkiej afery. To kompletnie nie w naszym stylu. Skupiamy się na tym, żeby Jack czuł się u nas pewnie i spokojnie. Cały czas w niego wierzymy i wspieramy go w tych trudnych chwilach. Wspólnymi siłami próbujemy wykrzesać z niego jak najwięcej, ale jednocześnie, nauczeni doświadczeniami z tego sezonu, raczej nie popadamy za szybko w huraoptymizm po jego lepszych występach. Musimy być przygotowani, że akurat w tym sezonie sytuacja jest dynamiczna. Trzeba liczyć się z tym, że w każdej chwili coś się może zmienić.

Po domowym meczu z Motorem trudno było nie wyróżnić także Pawła Przedpełskiego. Kapitan Apatora zaliczył świetny występ, pokazując tym samym, że wcześniejszy nieudane spotkanie w Gorzowie było tylko wypadkiem przy pracy. Wydaje się, że dla niego to dobry okres, bo jeszcze przed meczem w Gorzowie notował lepsze wyniki niż wcześniej.

Paweł podchodzi bardzo poważnie i uczciwie do swoich obowiązków, więc ciężko pracował, żeby znaleźć się w tym miejscu. Na pewno jestem zbudowany jego postawą. Wszyscy cieszymy się jego ostatnimi występami, bo w kolejnych dwóch sezonach on w dalszym ciągu będzie częścią naszej drużyny. Jesteśmy z niego bardzo dumni, bo w kluczowych momentach wielokrotnie możemy na niego liczyć. Myślę, że on jest w ciągłym rozwoju i nawet jeśli będą mu się przytrafiały słabsze momenty, to stopniowo będzie stawał się coraz lepszy. Progres jest widoczny u niego gołym okiem. Nie mam żadnych wątpliwości, że wiele byśmy stracili, gdyby jego zabrakło w naszym zespole.

Na przestrzeni całego sezonu na pewno trudno mieć większe zastrzeżenia do Roberta Lamberta. Przy okazji domowego meczu z Motorem Lublin Brytyjczyk po raz kolejny zanotował jednak nie najlepsze wejście w spotkanie i dopiero potem się rozkręcił. Coraz więcej osób zastanawia się, dlaczego momentami nie wychodzą mu te pierwsze biegi?

Robert jest jednym z naszych liderów i z tego tytułu ma trochę trudniejsze zadania. Wielokrotnie ustawiamy go z takim numerem, że na początku spotkania startuje z mniej korzystnych zewnętrznych pól. Jeżeli zawodnicy po jego lewej stronie dobrze zbiorą się spod taśmy i wyrzucą go pod bandę, to przy założeniu, że będą dysponować odpowiednią prędkością, potem trudno ich wyprzedzić. Na dzień dobry motocykl też nie zawsze jest od razu perfekcyjnie spasowany, więc to może dodatkowo komplikować zadanie. Ja jednak oceniam go przez pryzmat całego spotkania i wiem, że w tym kontekście możemy liczyć na jego punkty. Nawet jeśli coś straci na początku, to potem potrafi to nadrobić. Być może te początki spotkań to jest element, nad którym musi trochę popracować, ale nie powiedziałbym, że to znacząco obniża jego wartość jako zawodnika.

Przy okazji pierwszego półfinału w podstawowym składzie toruńskiej drużyny po raz pierwszy w tym sezonie pojawił się 16-letni Mateusz Affelt. Dla wielu osób to było spore zaskoczenie.

Mateusz od początku sezonu ciężko pracuje i widoczny jest u niego rozwój. Obserwuję go od dłuższego czasu i dostrzegam jego postępy. Widzę też, jakimi umiejętnościami dysponuje. Przyszedł zatem czas, żeby dostał swoją szansę i zaprezentował się na przestrzeni całego meczu, a nie tylko w pojedynczym biegu objeżdżanym z pozycji rezerwowego, co zdarzało się wcześniej. Chciałem, żeby zrobił kolejny krok na swojej żużlowej drodze i zmierzył się z czymś nowym. Nic nie dzieje się z przypadku. Gdybym nie miał podstaw do podjęcia takiej decyzji, to na pewno by do tego nie doszło.

Mogło się wydawać, że w pojedynku z tak silnym rywalem jak Motor Lublin, Mateusz po prostu odjedzie swoje biegi i na torze będzie walczył o trzymanie się w kontakcie z pozostałymi zawodnikami. W rzeczywistości jednak skończyło się na dwóch punktach z dwoma bonusami i to wywalczonych na nie byle kim. Toruński wychowanek dwukrotnie zostawił w pokonanym polu Mateusza Cierniaka, który niebawem może zostać Indywidualnym Mistrzem Świata Juniorów.

Mateusz w stu procentach wykorzystał swoją szansę i dorzucił bardzo cenne punkty do dorobku zespołu. Można powiedzieć, że wywalczył je przez duże „W”, bo zdobywał je po walce na trasie z uznanym przeciwnikiem. Na pewno spadł na niego spory ciężar, ale wyszedł z tego obronną ręką, dlatego należą mu się gratulacje. Myślę, że wszyscy na długo zapamiętamy ten występ.

No właśnie! Jak to u nas bywa, po tym występie o Mateuszu od razu zrobiło się głośniej. W jego stronę zaczęło płynąć wiele pochwał, zwłaszcza poprzez media społecznościowe. Taki szum nie zawsze wpływa jednak korzystnie na tak młodego zawodnika.

Mateusz to jest chłopak, który twardo stąpa po ziemi. Na dodatek stoi za nim tata, który zna się na żużlu i trzyma rękę na pulsie. On wie, jak powinna wyglądać droga młodego sportowca i kontroluje czy wszystko przebiega we właściwy sposób. Mateusz ma świadomość swoich niedociągnięć jeździeckich więc każdego dnia skupia się przede wszystkim na analizach i dopracowywaniu kolejnych elementów. To jest niezwykle pracowity i zaangażowany zawodnik. Nie sądzę, żeby pod wpływem jednego czy drugiego lepszego biegu pojawiło się u niego myślenie, że teraz wszystko pójdzie z górki. Sporo rozmawiamy na różne kluczowe tematy, które mogą mieć duże znaczenie dla jego rozwoju, więc to powinno procentować.

To jest ten moment, kiedy doszedł Pan do wniosku, że teraz warto częściej stawiać na Mateusza Affelta?

Na tę chwilę posiadamy trzech juniorów gotowych do rywalizacji w PGE Ekstralidze i każdy z nich ma takie samo prawo, żeby znaleźć się w składzie. Nikt nie jest spisany na straty i skazany na ławkę rezerwowych. Nikt nie jest też z góry wpisywany do zestawienia meczowego lub z niego wykreślany. Nigdy nie wiemy, jak sprawy poukładają się przy okazji kolejnych spotkań, dlatego przed nikim nie zamykamy drzwi. Wiadomo, że Mateusz wskoczył do składu za Denisa Zielińskiego, ale nie chciałbym, żeby teraz zaczęło się porównywanie tej dwójki i debatowanie, czy to powinna być stała zmiana. Denis zrobił dla naszej drużyny tyle, ile mógł i wciąż ma jeszcze wiele do zaoferowania. Jako trener na pewno będę podejmował decyzje, które będą miały służyć interesowi drużyny. To nie jest łatwe zadanie, bo jednego się wyróżnia, a drugi może poczuć się krzywdzony. Najważniejsze jednak, żeby zespół jak najwięcej na tym zyskiwał. To normalne, że ktoś jedzie, a ktoś inny czeka na swoją szansę i dostaje czas na uporządkowanie pewnych spraw. Chłopacy muszą to rozumieć i wierzyć, że to jest przemyślane działanie, które nie bierze się z przypadku. Moja ocena każdego z juniorów zawsze będzie obiektywna. Wszyscy mają czystą kartę do zapisania i tylko od nich zależy, w jaki sposób to zrobią.

W tym sezonie ponownie było sporo narzekania na postawę toruńskich juniorów. Często podkreślano, że seniorom brakuje wsparcia ze strony młodzieżowców. Czy ostatnio jednak coś się delikatnie nie ruszyło w tej kwestii?

Już wcześniej pojawiały się pojedyncze lepsze mecze w wykonaniu naszych juniorów, ale w play-offach rzeczywiście mamy ich więcej. Myślę, że aktualnie jest przyzwoicie, a nawet całkiem nieźle, ale może być lepiej. Chłopacy zdają sobie sprawę, że wciąż mają jeszcze wiele do zrobienia, żeby znaleźć się w tym miejscu, do którego dążą. Kluczowa w tym wypadku jest ciężka i konsekwentna praca nad elementami, które szwankują. Chcielibyśmy, żeby nasi młodzieżowcy przede wszystkim utrzymali obecny poziom, bo ostatnio robią to, co do nich należy, ale jednocześnie stopniowo pięli się w górę. Trzeba jednak uzbroić się w cierpliwość, bo to jest długotrwały proces.

Zahaczę również o tor. Przed meczem z Motorem na Motoarenie wspominał Pan, że macie jakąś koncepcję przygotowania nawierzchni, którą chcielibyście zaskoczyć rywala. Podejrzewam, że nie zdradzi Pan szczegółów, dlatego zapytam po prostu czy udało się to zrealizować i czy dobrze czuliście się na swoim domowym owalu?

Myślę, że tak. Mam wrażenie, że wykorzystaliśmy to w stu procentach i wszystko nam przypasowało. Korzystny wynik w meczu był nagrodą za podjęte ryzyko. Na pewno przydał nam się przedmeczowy trening, podczas którego zawodnicy mogli wszystko sprawdzić. Okazało się, że to był naprawdę dobry wybór, ale rzeczywiście nie chciałbym więcej mówić na ten temat.

Nie da się ukryć, że meczem na Motoarenie wprowadziliście niemałe zamieszanie w szeregach Motoru. Jadąc na rewanż do Lublina mieliście poczucie, że finał jest blisko?

Oczywiście, że nie. Wiedzieliśmy, że to jest dopiero początek drogi i wciąż mamy jeszcze wiele do zrobienia. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przed nami arcytrudny mecz na wymagającym terenie. Staraliśmy się wyrzucić z głowy, że mamy 10-punktową zaliczkę. Chcieliśmy jechać tam, jakby tego nie było i po prostu walczyć o zwycięstwo. Woleliśmy myśleć, że wszystko zaczynamy od nowa. Po chwilowej radości musieliśmy jak najszybciej zacząć żyć kolejnymi wyzwaniami. Mieliśmy nadzieję, że wnioski wyciągnięte po meczu w Lublinie z rundy zasadniczej w jakimś stopniu nam pomogą. Nie zamierzaliśmy nakładać na siebie zbyt dużej presji, ale czuliśmy, że dobrze by było wykorzystać stojącą przed nami szansę i nie zmarnować tego, co wypracowaliśmy w Toruniu.

Mimo profesjonalnego podejścia i ambitnych założeń, ostatecznie przegraliście jednak 36:54 i musieliście obejść się smakiem finału. Gospodarze już na początku spotkania znacząco Wam odskoczyli. Potem co prawda próbowaliście gonić i przedłużać sobie szansę na awans, ale w końcówce „Koziołki” znowu Wam uciekły.

Po tamtym meczu trudno znaleźć jakiekolwiek pozytywy. Niestety nie zrealizowaliśmy celu, który znajdował się na horyzoncie. Wygląda na to, że powinniśmy wyciągnąć jeszcze więcej z meczu na własnym torze, żeby liczyć się w walce o finał, bo w Lublinie nie mieliśmy zbyt wielu argumentów. Dopóki była matematyczna szansa, staraliśmy się odwrócić losy rywalizacji. W obliczu kolejnych uderzeń ze strony gospodarzy czuliśmy się jednak coraz bardziej bezradni. Dawaliśmy z siebie wszystko, ale to nie starczyło na zbyt wiele. Tamtego dnia dysponowaliśmy akurat taką, a nie inną siłą i nie byliśmy w stanie tego przeskoczyć. Strasznie żałowaliśmy, że nie sprostaliśmy oczekiwaniom oraz nieco zamazaliśmy wszystkie pozytywne wrażenia czy głosy, które pojawiły się po meczu w Toruniu.

Patrząc na punkty, w oczy rzucają się przede wszystkim słabsze występy Patryka Dudka i Jacka Holdera. W przypadku Polaka potwierdziły się problemy sprzętowe, natomiast Australijczyk po chwilowej zwyżce formy znowu gwałtownie spuścił z tonu. Podejrzewam jednak, że nawet nieco lepiej punktujący Robert Lambert i Paweł Przedpełski też nie powiedzieliby, że odjechali wybitne spotkanie, o którym zawsze marzyli. Tak naprawdę cały zespół nie najlepiej odnajdywał się przy Alejach Zygmuntowskich. Z czego to wynikało?

Przygniotła nas siła lubelskiej drużyny, która doskonale radziła sobie na własnym torze. Na dłuższą metę nie potrafiliśmy przeciwstawić się naporowi rywala i odpowiadać na jego ciosy. Mieliśmy za dużo dziur i za mało mocy. Po naszej stronie było zbyt wiele wpadek, które nie powinny się przydarzyć. Momentami sprawialiśmy wrażenie, jak byśmy byli niewystarczająco zdeterminowani. W niektórych sytuacjach torowych być może zabrakło nam koncentracji czy zawzięcia, żeby się rozepchnąć lub przyblokować jakiś atak. Krótko mówiąc, nie znaleźliśmy sposobu, żeby wspiąć się na wyżyny naszych możliwości.

Przy okazji pierwszego półfinału w toruńskiej ekipie wszystko odpowiednio zagrało, więc siłą rzeczy chciało się ją chwalić. Podczas rewanżu nie udało się jednak tego utrzymać. W zespole znowu pojawiły się dziury i można było mieć poczucie, że nie funkcjonuje on w taki sposób, jak powinien. Przy tak zmiennej i chimerycznej formie ogniw tworzących tę drużynę, z czym Apator zmaga się praktycznie przez cały sezon, trudno walczyć o najwyższe cele. Potencjał niby jest, ale co chwilę uwidaczniają się jakieś mankamenty, które nie pozwalają go w pełni zaprezentować.

Nie ukrywam, że to jest bardzo frustrujące. Wiem jednak, jaki jest żużel, więc nie mam do nikogo pretensji i potrafię to zrozumieć. Mimo wszystko prawda jest taka, że momentami okazujemy się zbyt mocno niekompletnym zespołem, żeby skutecznie walczyć z bardziej kompletnymi rywalami. Przy naszej obecnej sytuacji kadrowej wszystkie albo niemal wszystkie ogniwa tego składu muszą zgrać się w jednym momencie i pojechać na swoim wysokim poziomie. Niestety jednak, u nas dzieje się to tylko w pojedynczych spotkaniach. Mamy zawodników, którzy udowadniają, że stać ich na wiele, ale przeważnie któryś z nich jedzie poniżej swoich możliwości. Wtedy tworzą się luki, które nie sposób wypełnić. To jest nasz największy problem, któremu trudno zaradzić. Ten sezon wygląda dla nas w taki sposób, jak byśmy wpadali w jakąś dziurę, następnie się z niej wydostawali, a potem znowu w nią wpadali.

Mam wrażenie, że doskonałym odzwierciedleniem tego, o czym Pan mówi, okazały się półfinały. Kiedy wydawało się, że jesteście w kryzysie, nagle pokazaliście się z bardzo dobrej strony przed własną publicznością. Wtedy można było sądzić, że teraz będzie już tylko lepiej, ale w rzeczywistości po chwili przyszedł spory zawód. Z mojej perspektywy trudno jednoznacznie ocenić ten półfinałowy dwumecz. Z jednej strony nie złożyliście broni i postraszyliście faworyta, ale jednocześnie zabrakło zwieńczenia tego dzieła w nieco lepszym stylu, bo rewanżowe spotkanie ewidentnie Wam nie wyszło.

Dlatego ja mam mieszane uczucia po tych półfinałach i nie wiem do końca co o nich myśleć. Biorąc pod uwagę zróżnicowane okoliczności, które towarzyszyły obu tym spotkaniom, to rozczarowanie miesza się z przekonaniem, że nie wypadliśmy wcale tak źle, jak niektórym się wydawało. Z tyłu głowy pozostaje jednak świadomość, że mogło być lepiej. W jakiś sposób na pewno zaznaczyliśmy swoją obecność w półfinale, jednakże mogliśmy zrobić coś więcej, więc pozostaje pewien niedosyt. Z drugiej strony, nie chciałbym jednak, żebyśmy popadli w jakiś wielki pesymizm odnośnie tego sezonu. Biorąc pod uwagę, że musimy radzić sobie bez zawieszonego Emila Sajfutdinowa i zmagać się z wieloma innymi problemami, myślę, że możemy cieszyć się z tego, gdzie zaszliśmy i co dotychczas osiągnęliśmy. Plany przed sezonem być może były trochę inne, ale z przyczyn niezależnych od nas znaleźliśmy się w nieco odmiennej rzeczywistości. Pamiętajmy, że zostawiliśmy w tyle takie zespoły jak Wrocław czy Leszno, które też miały swoje apetyty. Cały czas mamy też szansę, żeby nie kończyć sezonu na czwartym miejscu, tylko przebić się na trzecią lokatę.

No właśnie! Przed Wami mecz o brąz z zielona-energia.com Włókniarzem Częstochowa. Wydaje się, że jest o co walczyć, bo w obecnej sytuacji taki medal byłby dla Was niemałym sukcesem.

Medal to medal, więc dołożymy wszelkich starań, żeby go zdobyć. Przy wszystkich przeciwnościach losu, z którymi przyszło nam się mierzyć, to byłoby przyjemne ukoronowanie naszych wysiłków. Na pewno jesteśmy zaskoczeni, że będziemy mierzyć się akurat z Włókniarzem. Wydawało się, że to murowany kandydat do finału, ale żużel ponownie nas zadziwił. Mam jednak wrażenie, że mimo wszystko czeka nas piekielnie trudne zadanie. Komuś może się wydawać, że gładko przejdziemy przez ten dwumecz, bo częstochowianie ostatnio zaprezentowali się słabiej i mogą nie zdążyć się pozbierać po półfinałowej porażce, ale ja patrzę na to inaczej. Uważam, że oni będą niezwykle zdeterminowani, żeby powetować sobie ostatnie niepowodzenie. Poprzeczka na pewno będzie zawieszona wysoko. Biorąc pod uwagę, że w rundzie zasadniczej niezbyt dobrze radziliśmy sobie w Częstochowie, kluczem do sukcesu będzie dla nas wywalczenie jak najlepszego wyniku na Motoarenie. Musimy wypracować u siebie jak najwyższą zaliczkę i maksymalnie wykorzystać atut własnego toru, bo w przeciwnym wypadku możemy mieć spory problem. Mam nadzieję, że zdołamy wykrzesać z siebie wystarczająco dużo energii i udowodnimy, że ten brąz faktycznie nas interesuje. Nasz potencjał nie uleciał. Jeżeli wszystko ułoży się po naszej myśli, wciąż możemy go pokazać i zwieńczyć ten sezon pozytywnym akcentem.

W żużlowym światku od długiego czasu toczy się dyskusja czy mecze o brąz są na pewno potrzebne. Padają argumenty, że motywacja jest niewielka, a frekwencja marna.

Do tego dochodzą kwestie finansowe, bo kluby generują dodatkowe koszty, a nie mają z tego zbyt wielkich zysków. To na pewno nie jest korzystne dla budżetu. Jeżeli spojrzymy na to od tej strony, to być może rzeczywiście jest to trochę bez sensu. Pamiętajmy jednak, że gdyby nie było tego dwumeczu, to automatycznie bylibyśmy skazani na czwarte miejsce, bo w rundzie zasadniczej znaleźliśmy się za Włókniarzem Częstochowa. Przy obecnym systemie rozgrywek wciąż mamy natomiast możliwość poprawienia swojej lokaty i spróbujemy to wykorzystać. Dla sportu to raczej dobrze, że jedziemy te mecze o brąz, bo wszystko rozstrzyga się na torze. Po obu stronach są też równe szanse, żeby zakończyć sezon zwycięskim akcentem i zapewnić sobie trochę radości po przegranym półfinale.

Jak bardzo mecze w play-offach różnią się od tych w rundzie zasadniczej? Pytam zarówno o perspektywę trenerską, jak i zawodniczą.

Zawsze staramy się podchodzić do tego tak samo, ale w rzeczywistości daje się wyczuć, że to jest rywalizacja na nieco innym poziomie. Niezależnie od tego, czy jest się zawodnikiem czy trenerem, przeżywa się to równie mocno. W play-offach rośnie presja i towarzyszy nam znacznie większe ciśnienie czy zdenerwowanie. Zaangażowanie zawodników również wchodzi w inny wymiar. Jako drużyna zwracamy na wszystko dużo większą uwagę, a wszelkie sprawy – choć zabrzmi to dziwnie – staramy się jeszcze bardziej dopiąć na ostatni guzik. Wiadomo, że to są spotkania, od których zależy, jak potoczy się dla nas sezon, więc każdy chce wypaść jak najlepiej i dać z siebie absolutne maksimum. To walka o być albo nie być.

Jak wspomina Pan sezony z czasów zawodniczych, kiedy sięgał Pan po medale razem z toruńską drużyną?

Nie było tego przesadnie dużo, ale zawsze, kiedy jechaliśmy o medale, to szczególnie starałem się zaznaczać swoją obecność i jak najlepiej zapisywać się na kartach historii. Nie będę oceniał, na ile mi się to udało, ale z mojej strony na pewno nie było żadnego odpuszczania. Każdy z sukces z toruńską drużyną miał dla mnie ogromną wartość i głęboko zapadł w mojej pamięci. Najmilej wspominam rzecz jasna nasze złoto z 1990 roku. Czułem wtedy, że naprawdę zrobiłem coś dla tej drużyny i moje punkty przyczyniły się do tego osiągnięcia. W swojej kolekcji posiadam też trzy brązowe medale, które również bardzo sobie cenię. Nie ukrywam, że fajnie byłoby dorzucić kolejny, teraz już w roli trenera tego zespołu. Skoro stworzyła się taka możliwość, to bardzo mi zależy, żeby z niej skorzystać. To byłoby coś cudownego i fantastycznego, czego tak naprawdę w ogóle się nie spodziewałem. Gdyby w zeszłym roku ktoś powiedział mi, że stanę przed taką szansą, to w życiu bym nie uwierzył.

Dla Pana ten sezon stoi pod znakiem powrotu do żużla w roli trenera po wieloletniej przerwie. Tegoroczne rozgrywki powoli zbliżają się do końca, więc pokusiłby się Pan o jakieś podsumowanie swojej dotychczasowej pracy?

Nie mam żadnych wątpliwości, że spotkało mnie ogromne wyróżnienie. To jest coś fantastycznego, że kiedyś mogłem ścigać się dla tego klubu, a teraz mam okazję go prowadzić. Trzeba jednak podkreślić, że spadła na mnie ogromna odpowiedzialność za wyniki, drużynę i wszystkie inne kwestie, które w żużlu odgrywają sporą rolę. Nie da się ukryć, że po tak długiej przerwie pewnych elementów układanki trochę mi brakuje. Staram się jednak maksymalnie wykorzystywać czas, który mam od momentu dołączenia do zespołu i dawać drużynie wszystko, co tylko mogę, wszystko, co najlepsze. Myślę jednak, że mógłbym wnieść tutaj jeszcze więcej. Podchodzę do tego z pokorą i nie boję się powiedzieć, że są ode mnie lepsi. Mimo wszystko, mam nadzieję, że z perspektywy zespołu nie okazuję się najgorszym współpracownikiem i zdołałem zbudować ze wszystkimi odpowiednie relacje. Mimo różnych trudności, wiem już, że na pewno dobrze zapamiętam ten czas i wyniosę z niego wiele miłych wspomnień. Myślę, że wszystkim nam dobrze by zrobiło, gdybyśmy zwieńczyli tegoroczne rozgrywki tym brązowym medalem, o który za chwilę zaczniemy walczyć. Potrzebujemy tego, aby faktycznie można było uznać ten sezon za udany, a nie stracony. Jeżeli nie wyjdzie, to trzeba będzie sobie powiedzieć, że mimo prób i starań, nie do końca wyszliśmy obronną ręką z tego kolejnego dla naszego klubu roku próby.

Podejrzewam, że przyjęcie posady trenera toruńskiej drużyny wprowadziło niemałą rewolucję w Pana życiu.

Dokładnie tak. Wszystkie inne sprawy zostały odłożone na bok. Mam na myśli chociażby swoją działalność w rolnictwie. W tym aspekcie niewiele mogłem zrobić i sporo rzeczy musiałem zaniedbać. Na szczęście mogłem liczyć na pomoc znajomych w kwestiach związanych z zasiewem czy zbiorem płodów rolnych. Pracując przy żużlu, trzeba się temu poświęcić w stu procentach i być w pełni dyspozycyjnym. Nie ma co ukrywać, że muszę mierzyć się z wieloma wyzwaniami, które kosztują mnie dużo stresu i nerwów. Warto zdawać sobie sprawę, że od dawna nie pracowałem w ramach zespołu, tylko sam działałem, sam decydowałem i sam ponosiłem konsekwencje swoich czynów. Przy piastowaniu funkcji trenera wszystko wygląda zupełnie inaczej. Pod wieloma względami trzeba było porzucić swój dotychczasowy rytm życia i przestawić się na nieco inne funkcjonowanie. Przez cały czas pomaga mi jednak to, że wszystko robię z pasji do tego sportu i przywiązania do mojej macierzystej drużyny. Wiem, że jestem tu potrzebny i muszę dać radę. Bywa trudno, ale nie pozwalam sobie na myślenie w kategoriach, że niepotrzebnie się w to wpakowałem i po co mi to było. Nawet w tych kryzysowych momentach podchodzę do tego z wiarą i nadzieją na lepsze jutro. Prawda jest jednak taka, że w dzisiejszych czasach nie jest łatwo być trenerem, zwłaszcza jeśli prowadzi się drużynę o tak wielkich tradycjach i ambicjach, jak Apator. Wiadomo jednak, że ktoś musi to robić (śmiech).

Jeżeli będzie taka możliwość, to chciałby Pan dalej pełnić rolę trenera Apatora czy jednak wolałby Pan, żeby skończyło się tylko na krótkim epizodzie?

Znalazłem się w tym klubie, żeby go wesprzeć w trudnej sytuacji. Jeżeli miałbym zostać, muszę mieć pewność, że moja praca przynosi oczekiwane efekty i spotyka się z pozytywnym odbiorem. Zależy mi na tym, żeby dalej budować ten zespół, a nie ograniczać go w jakikolwiek sposób. Chciałbym, żeby tej drużynie powodziło się lepiej niż dotychczas, bo ona na to zasługuje. Pytanie, czy ja mogę się do tego przyczynić? Na razie targają mną różne przemyślenia i nie jestem w stanie jednoznacznie wypowiedzieć się na temat swojej przyszłości. Wiele zależy od rezultatu dwumeczu o brąz oraz założeń klubowych włodarzy. Dopiero po zakończeniu rozgrywek będzie można dokonać pełnej oceny mojej pracy i podjąć jakieś decyzje.

Rozmawiał: Karol Śliwiński